Czy po aplikacji prokuratorskiej nie było ciężko założyć togi sędziego?
Nie. Wydaje mi się, że aplikacja prokuratorska edukacyjnie była lepsza od sądowej. Aplikanci sądowi zszywali akta, a my prowadziliśmy przesłuchania, pisaliśmy akty oskarżenia i rewizje wyroków. Moja kariera nabrała tempa w 1990 r., kiedy zostałem wybrany do Krajowej Rady Sądownictwa. Byłem wtedy sędzią Sądu Wojewódzkiego w Skierniewicach. W tym samym roku awansowałem na sędziego Sądu Apelacyjnego w Warszawie. Miałem wtedy zaledwie 35 lat. Byłem chyba najmłodszy w gronie sędziów sądów apelacyjnych. W tym samym czasie orzekałem też jako sędzia delegowany w Sądzie Najwyższym. W ciągu 13 lat orzekałem więc we wszystkich możliwych instancjach.
Nie żal było panu opuścić salę sądową dla polityki?
Przeważyła przyziemna rzecz – koszty. Ze względów rodzinnych nie było mowy o przeprowadzce do Warszawy, a koszty dojazdu samochodem pożerały połowę moich dochodów. Pociągała mnie też adwokatura. Uzyskałem wpis na listę adwokatów, a równocześnie z PSL przyszła propozycja kandydowania do Sejmu. Ku mojemu zaskoczeniu uzyskałem mandat poselski. No i wciągnęła mnie polityka – jak śpiewał mój ulubiony Okudżawa – bez reszty w swą przepastną toń...
W którym z zawodów prawniczych czuł się pan najlepiej?
Zdecydowanie w zawodzie sędziego. Za mój sukces uważam to, że przez 13 lat nikt nie napisał na mnie skargi, choć nie miałem lekkiej ręki. Wydawałem surowe wyroki. Czasem orzekałem wyższe kary, niż chciał prokurator.