Od wiosny – od czasu, gdy komitet „Stop aborcji" zapowiedział zbiórkę podpisów pod projektem ustawy o ochronie życia poczętego z kontrowersyjnym zapisem o karaniu kobiet, które jej dokonają – było wiadomo, że wybuchnie światopoglądowa wojna. Autorzy projektu, który stał się przedmiotem sporu, od początku nie ukrywali, że idą na całość.
Podejmowane w poprzedniej kadencji Sejmu próby wyeliminowania z obowiązujących przepisów jednej przesłanki dla aborcji (ze względu na ciężkie i nieodwracalne uszkodzenia płodu) skończyły się klęską. Dwa projekty ustaw w tej sprawie głosami PO i PSL zostały odrzucone.
PiS głosowało wówczas za tym, by podjąć nad nimi prace. Obrońcy życia wyszli więc z założenia, że przepisy można zmienić teraz, gdy partia Jarosława Kaczyńskiego przejęła pełnię władzy. Zadziałali jednak wedle metody: „teraz albo nigdy". I stawiając PiS pod ścianą, popełnili pierwszy błąd. Drugim był zapis o karach dla kobiet.
Błędy popełniło także PiS. We wtorek – dzień po „czarnym proteście" – premier Beata Szydło próbowała studzić emocje. Problem w tym, że wcześniej żaden z polityków PiS nie próbował tego robić. A było na to wystarczająco dużo czasu.
Kiedy projekt obywatelski ujrzał światło dzienne, politycy PiS kluczyli, unikali jednoznacznych wypowiedzi na ten temat. Mówili jedynie, że projektu obywatelskiego nie zlekceważą i z całą pewnością trafi on do prac w komisjach. Tak też się stało. Zabrakło jednak wyraźnego odcięcia się od inicjatywy „Stop aborcji". Podkreślania, że jest to projekt obywateli, że nikt w PiS nad zmianą prawa nie pracuje, że jest potrzebna poważna debata na ten temat, która uwzględni głosy z różnych stron.