Trudno jednak mówić o tym, by do nowego rodzaju wojsk zgłaszały się osoby wykwalifikowane. Podobny problem miały wcześniej Narodowe Siły Rezerwowe.
Jednostki Wojsk Obrony Terytorialnej, zgodnie z założeniami MON, mają być w każdym powiecie. Ich zadaniem ma być obrona oraz niesienie pomocy w sytuacjach kryzysowych. Wymaga to od członków WOT pewnego minimum kwalifikacji. Za bycie żołnierzem Obrony Terytorialnej ochotnik ma dostawać 300 zł miesięcznie za gotowość plus 200 zł za uczestnictwo w ćwiczeniach przez jeden weekend w miesiącu. Kwota 500 zł miesięcznie nie skusiła jak na razie dużej liczby chętnych.
Według informacji „Dziennika Gazety Prawnej”, do WKU zgłaszają się głównie bezrobotni liczący na kilkaset złotych miesięcznie. Tak wygląda sytuacja w Białej Podlasce, Oświęcimiu czy Zielonej Górze, w których większość chętnych ma po prostu niskie kwalifikacje i nie posiada pracy. Jeżeli przejdą pozytywnie badania (także psychologiczne), to trafią do WOT.
Ministerstwo Obrony Narodowej chciało, by do Wojsk Obrony Terytorialnej wstępowali głównie członkowie organizacji paramilitarnych, którzy mieli mieć pierwszeństwo. Jednak wielu członków takich organizacji (w Polsce to głównie np. grupy rekonstrukcyjne) ma już pracę i 500 złotych miesięcznie może być dla nich marną zachętą do poświęcenia jednego weekendu w miesiącu. Dlatego na listę chętnych do wstąpienia do OT zapisują się głównie bezrobotni i osoby o niskich kwalifikacjach, co z kolei nie podoba się ekspertom.
Generał Stanisław Koziej, były wiceminister obrony i były szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego wprost powiedział „DGP”, że jego zdaniem nie może być sytuacji, w której do WOT bierze się każdego chętnego. Jego zdaniem wojsko nie potrzebuje ludzi bez kwalifikacji. W odniesieniu do współczesnego pola walki, na którym pojawiają się często skomplikowane urządzenia – generał może mieć rację.