Celem jego działań jest od lat utworzenie układu zbiorowego, który skoordynowałby zasady, na jakich pracują aktorzy. Kiedy byłam prezesem Związku Artystów Scen Polskich, moim obowiązkiem i przywilejem był udział w zjazdach FIA. Potem złożyłam dymisję, wypisałam się z ZASP-u, a później z powodu różnych moich demonstracji stałam się osobą coraz bardziej odizolowaną.
Tym bardziej zdziwił mnie telefon od kolegów ze związków zawodowych, żebym pojawiła się i przemówiła na konferencji FIA. Z jeszcze większym zdumieniem przyjęłam wiadomość, że oprócz mnie jednym z trzech panelistów będzie Roman Pawłowski, skrajnie lewicowy krytyk teatralny. Co ktoś, kto przez lata uprawiał propagandę na rzecz konkretnej ideologii, ma do sytuacji aktorów – trudno wyjaśnić. Co ciekawsze, tematem panelu była wolność artystyczna. Długo zastanawiałam się, czy jest sens brać udział w dyskusji z osobą, która przez lata krępowała wolność artystyczną i wmawiała aktorom z całego świata, że wszyscy razem uosabiamy walkę z obecną autorytarną władzą. Rzeczywiście, uosabiamy. Rzecz jednak w tym, że poza tym moje opinie zasadniczo różnią się od poglądów pana Pawłowskiego.
W nacisku obecnej władzy na kulturę widzę dokładnie te same zagrożenia, co w działaniach „lewej strony" za poprzedniego rządu. Uczestnictwo Romana Pawłowskiego w konferencji na temat wolności artystycznej wypowiedzi jest dla tak samo absurdalne, jak byłoby pojawienie się na niej ministra Glińskiego. Iść więc czy nie iść? Poszłam i po prostu powiedziałam to co myślę. O manifestach lewicy teatralnej, która jeszcze kilka lat temu głosiła konieczność wprowadzenia kontraktów dyrektorskich, i o tym, że postulat ten był ich zdaniem słuszny dopóty, dopóki kontrakty nie skończyły się dyrektorom o lewicowych poglądach; wtedy koniec kontraktu oznaczał niszczenie wolności artystycznej. O mitycznym zapełnieniu widowni w stu procentach, które było osiągane ograniczaniem ilości miejsc; jeśli zostawisz na widowni dwa krzesła i zaprosisz dwoje rodzeństwa, to masz sto procent frekwencji. O nagonce na każdego artystę, który nie był zainteresowany wątkami walki lewicowej. O blokowaniu, eliminowaniu, decydowaniu o tym, kto reprezentuje sztukę za granicą.
Ale nie o tym chcę pisać. Warto, naprawdę warto przyjrzeć się temu, co przedstawiciel teatralnej lewicy miał do powiedzenia aktorskiemu światu. Otóż Roman Pawłowski stwierdzi, że Teatr Polski we Wrocławiu – kto zna całą sprawę, niech lepiej usiądzie – po nominacji dyrektora powołanego przez obecne władze... zaczął się zadłużać. Oczywiście mówiąc to, nie liczył (i słusznie) na takie zainteresowanie słuchaczy, które skłoniłoby ich do poszukania informacji w internecie i dotarcia do informacji, z których czarno na białym wynika, że teatr zadłużył poprzedni, lewicowy dyrektor. A udało mu się to zrobić pomimo wielokrotnych, oddłużających dotacji.
Pawłowski stwierdził też, że władze uznały jeden ze spektakli wystawianych na deskach tego teatru za „pornograficzny". Na to oczywiście zgromadzeni z całego świata artyści kręcili głowami. Co za kołtuństwo szerzy się w tej Polsce! Krytyk nie wspomniał jednak, że pornografia została tam wprowadzona poprzez obecność pornograficznych aktorów, wyłonionych zresztą z ogłoszenia. Określenie spektaklu mianem pornograficznego nie jest więc wymysłem „tępych katoli", tylko zwyczajnym faktem.