Ten system pracy nie był jedynym powodem jej zdziwienia. W czasie realizacji film otaczała całkowita tajemnica. Scenariusz dostało tylko sześciu wykonawców: Kevin Costner, Sissy Spacek, Joe Pesci, Gary Oldman, Tommy Lee Jones i ona. Podpisali zobowiązanie, że nie pokażą tekstu nikomu, nawet innym aktorom. A dziennikarze próbowali zdobyć informację różnymi drogami. Podsłuchy były wszędzie. Kiedy chcieli coś ustalić z Kevinem Costnerem, który grał prokuratora Garrisona, szli na plażę. Podobnie zresztą jak z samym Garrisonem. Na planie tego filmu była osiem miesięcy. – To była mała rola, a ja pracowałam od kwietnia do grudnia. Wracałam na chwilę do domu, a potem znowu mnie zapraszali na zdjęcia. W grudniu wyszedł „Harper's Bazaar" z moim zdjęciem z Garym Oldmanem, wtedy dopiero pozwolono nam reklamować film.
Amerykańska premiera „JFK" odbyła się w grudniu 1991 r. – Wielu ludzi myślało, że w sekwencjach z Mariną wykorzystaliśmy ujęcia dokumentalne. A jak się dowiadywali, że zagrała ją aktorka, posypały się dla mnie propozycje zagrania Rosjanek. Przychodziłam na spotkanie z producentem, a on pytał: „Przepraszam, czy ty umiesz mówić z akcentem? Takim twardym, rosyjskim".
Były też inne propozycje. Przede wszystkim od samego Stone'a. Jeszcze nim kończyli „JFK", reżyser rozmawiał z nią o roli w „Noriedze". U boku Ala Pacino miała zagrać kochankę dyktatora – kobietę elegancką, pewną siebie, która okazywała się potem manipulatorką i narkomanką kradnącą pieniądze. Ale szefowie Warner Bros. przestraszyli się tego filmu, stwierdzili oficjalnie, że jest za drogi. „Noriega" nigdy nie powstał. Za to Beata trafiła na plan serialu „Dzikie palmy", który Stone produkował. To były cztery odcinki, każdy wyreżyserowany przez innego artystę, m.in. Kathryn Bigelow, późniejszą laureatkę Oscara. Beata była tam... Japonką, opiekunką dzieci Belushiego. Wystąpiła też w kilkunastu innych, popularnych w Stanach seriach. Wspomina, jak zaprosił ją na rozmowę Aaron Spelling. Telewizyjny potentat, którego nazywano Mr Televison. Robił wtedy „Melrose Place".
Sześciu panów na kanapie. Spelling mówi: „Napiszemy dla ciebie rolę. Co chciałabyś zagrać?". „Lubię mocne kobiety, które mają coś do powiedzenia. Niezbyt dobrze się czuję w rolach landrynkowych panienek" – odpowiedziała. Ktoś spytał: „A widziałaś ten serial?".„Tylko kilka odcinków" – przyznała.
Wróciła do domu, myśląc, że ma przechlapane. Ale tydzień później dostała ogromną paczkę VHS-ów z odcinkami „Melrose Place", a scenarzyści Spellinga wymyślili dla niej postać lekarki, która ma dziecko z poprzedniego związku i wychodzi za mąż za geja.
– To był rok 1992 i pierwszy niekomediowy serial, w którym pojawiło się takie małżeństwo – wspomina. – Dostaliśmy od widzów mnóstwo podziękowań. A Spelling śmiał się: „Widzisz, Beata, masz to, czego chciałaś".
Grać postaci niejednoznaczne
Producenci przyzwyczaili się, że Poźniak lubi postacie niejednoznaczne, „inne". W „Kronikach młodego Indiany Jonesa" zagrała rewolucjonistkę usiłującą obalić rząd, w „JAG. Wojskowym Biurze Śledczym" podwójną agentkę, która pracuje dla Mosadu i CIA, a jej życiowym partnerem jest Afroamerykanin. W latach 90. to była odważna rola. W serialu „Babilon 5", którego akcja toczyła się w roku 2029, stworzyła postać pierwszej kobiety – prezydenta świata.
Ta ostatnia propozycja nie była przypadkowa. To był czas, gdy Beata Poźniak walczyła w Stanach o pozycję kobiet. Narodowy Dzień Kobiet po raz pierwszy obchodzono właśnie tam w 1909 r., ona niemal 90 lat później optowała na rzecz międzynarodowego Dnia Kobiet w Kongresie i Senacie.
– Pisano o tym na pierwszej stronie „LA Times", informacje o moich rozmowach w Kongresie były w „Washington Post" i w internecie – mówi. Producenci „Babilonu 5" zobaczyli te materiały i pod nią napisali rolę. Chcieli, żeby zagrała dojrzałą, silną kobietę w stylu Margaret Thatcher.
W serialach nauczyła się szybko pracować: odcinek „Melrose Place" kręcili 8–10 dni, ale już „Babilon 5" dużo szybciej. Ta umiejętność przydała się przy filmie „Enemy Action" Briana Katkina, wyprodukowanym przez legendarnego Rogera Cormana. Zdjęcia do tego kina akcji, w którym Poźniak grała główną rolę kobiecą, trwały zaledwie 16 dni.
W kraju reżyserzy o niej zapomnieli. Zdecydowała się zagrać w „Złotopolskich", gdy zaproponował jej to producent Marian Terlecki. Przyjechała do Polski z małym synem, zapisała go do przedszkola, chciała, żeby Rylan miał kontakt z żywym językiem polskim. A gdy maluch bawił się z innymi dziećmi, ona grała. Miało być osiem odcinków, zrobiło się kilkadziesiąt i trzy sezony (2005–2007). Wystąpiła też w Teatrze Telewizji, w śpiewogrze Barbary Borys-Damięckiej. Twórcy „Ojca Mateusza" napisali dla niej rolę gwiazdy z Hollywood.
Dzisiaj gra rzadko. Wystąpiła w krótkim filmie „All these voices" Davida Henry'ego Gersona, który zdobył studenckiego Oscara. Do przyjęcia roli reżyser przekonał ją rozmową o Kantorze, Grotowskim. Zainteresowało ją pokazanie aktorów, którzy przetrwali Auschwitz. Ich ciało nie umarło, ale co z duszą? Jak po tym, co zobaczyli i przez co przeszli, wyjść na scenę i grać?
– David pojechał do Polski odszukać swoje korzenie, zrozumieć dziadka, który przeżył Auschwitz. „All these voices" to owoc tej podróży – mówi Poźniak.
W tym miesiącu z radością wróciła na plan w Krakowie. W polsko-brytyjskim „Garretcie Jonesie" Agnieszki Holland gra postać zainspirowaną losami autentycznej kanadyjskiej dziennikarki żydowskiego pochodzenia, Rhei Clyman, która na początku lat 30. opisywała sytuację na Ukrainie, pojechała też obejrzeć łagry. Wyrzucono ją z Ukrainy za „przekazywanie nieprawdziwych informacji na temat ZSRR".
– Była sierotą, od dziecka kaleką, straciła nogę w wypadku samochodowym, potem przeżyła wypadek samolotowy, ale miała nieprawdopodobną siłę – mówi Poźniak. – Bardzo lubię takie kobiety, lubię też uczyć się przy filmie. Ciekawa jest współpraca z Agnieszką. Mam wrażenie, że grając tę rolę, choć jest to epizod, składam hołd samej Rhei, która nie ma nawet grobu, ale i wszystkim niezwykłym kobietom, które ryzykowały życiem, żeby głosić prawdę, a zostały zapomniane.
Teraz czeka na rolę w wielkim przeboju amerykańskim, gdzie zagra po raz pierwszy czarny charakter, jak mówi „złą babę". To dla niej powrót, bo w ostatnich 15 latach, jak mówi, wolała żyć, niż powielać podobne role.
Ma mnóstwo pasji. Malowanie. Rzeźbę. Pisanie. Reżyserowanie. Wychowana w Polsce, w komunizmie, nauczyła się operować symbolem. Wykorzystuje tę umiejętność jako plastyczka robiąca maski z piór, czy rysując kobietę, która siedzi w wielkim jajku, a zamiast pępowiny ma taśmę filmową. Myśli też symbolami jako reżyserka. Jest dumna ze swoich eksperymentalnych krótkich filmów. Na początku wieku zrobiła „Mnemosyne", gdzie prowadzona przez Matkę Pamięci szła przez pełen chaosu świat, któremu sens nadaje sztuka.
– Tytułowa postać to w greckiej mitologii żona Zeusa i matka wszystkich muz – mówi. – W moim filmie doświadczamy rzeczywistej podróży ludzkiej rasy, badamy, czym możemy się stać. Naszym przewodnikiem jest pamięć. Obraz jest hołdem dla energii, siły, indywidualności. Przeprawą przez świat piękna, chaosu i okrucieństwa.
Beata robiła ten film, będąc w ciąży. Ostatnim kadrem stało się USG jej syna. A cztery lata temu zrealizowała „Ludzi na moście". – Chciałam znaleźć projekt, który połączyłby Polskę i Stany – przyznaje. – Wychowałam się na wspaniałej polskiej literaturze. Chciałam się nią pochwalić.
Sięgnęła po wiersz Wisławy Szymborskiej, dostała od niej pozwolenie, żeby przetłumaczyć go na angielski. Noblistka zainspirowała się XIX-wiecznym japońskim drzeworytem Hiroshige Utagawy zatytułowanym „Ludzie na moście". Podobnie jak przed nią van Gogh, który namalował olejną kopię dzieła Japończyka. Poźniak jako pierwsza pokazała to na ekranie. Sfilmowała obrazy ludzi kryjących się bądź uciekających przed rzęsistym deszczem. Łódź płynącą po rzece. Przede wszystkim jednak połączyła w filmie różne miejsca, epoki, kultury. Szymborską, Utagawę i van Gogha. Przywołała filozoficzną refleksję o uwięzieniu w czasie.
– Gdy wysłałam film na festiwale, nikt nie wiedział, co z nim zrobić. Bo to ani dramat, ani animacja, ani dokument, ani fabuła – śmieje się. A jednak „Ludzie na moście" objeździli cały świat. Byli m.in. w Grecji, Szwecji, Indiach, Kanadzie.
Inny jej powód do dumy to audiobooki. Redaktorzy słynnego wydawnictwa Random House kilka lat temu zaproponowali jej nagranie książki Evy Stachniak „The Winter Palace: A Novel of Catherine the Great". – Byłam zaskoczona – mówi. – W Stanach są specjaliści od audiobooków, ale producentka powiedziała, że zobaczyła mnie w „Babilon 5" i uznała, że będę do tej książki pasować.
Najpierw sprawdzić się w zawodzie
Czytając, zagrała aż 78 postaci. Gdy audiobook stał się bestsellerem, zaproponowano jej nagranie „Empress of the Night: A Novel of Catherine the Great" tej samej autorki. Potem był już uznany przez „Washington Post" za audiobook roku 2015 zbiór opowiadań „The Tsar of Love and Techno" Anthony'ego Marry'ego i rola lekarki w audiobooku „The Illuminae Files" Amie Kaufman.
Nie ukrywa, że interesują ją nowe technologie, internet, VR – wirtualna rzeczywistość. Wszystko, co inne, nowe, mało odkryte. A jest jeszcze życie codzienne. Beata lubi i ceni swoją prywatność. Stabilny dom, mąż ten sam od 17 lat – znany architekt unikający rozgłosu.
– Zawsze chciałam najpierw sprawdzić się w swoim zawodzie, zanim wyjdę za mąż. Sama do czegoś dojść, niczego nikomu nie zawdzięczać, ale też nie musieć żyć światem mężczyzny. Pomyślałam, że jak się z kimś zwiążę, to jako równoważna partnerka z własną pozycją – mówi.
Najpierw się przyjaźnili. Imponował jej intelektualnie, chodzili na wystawy, na spotkania i wykłady na uniwersytetach. A nagle, po dziesięciu latach znajomości, coś zaiskrzyło. Stworzyli fajną rodzinę. Dziś Beata dba, żeby ich syn Rylan miał kontakt z Polską. W domu mówi się po angielsku, ale chłopiec chodził do polskiej szkoły i zdał państwowy egzamin z ojczystego języka matki.
– Opowiadam mu, jak pięknie pachną w Polsce drzewa, jak kwitnie jarzębina. Mówię mu o naszej kulturze, muzeach, filharmoniach, pokazuję polskie filmy. Europa to zupełnie inny świat niż Hollywood. W Stanach nikt nie zna europejskiej sztuki. Kocham swoje powroty do Polski, ale najbardziej lubię przyjechać z Rylanem, pokazać mu stare kąty, ulice, na których wyrosłam. Mówię, jak bardzo kraj się zmienił. A on lubi te podróże. W Stanach uczniowie mają wybór, czy uczą się tylko historii amerykańskiej, czy również europejskiej. Uzasadniając swój wybór, Rylan napisał: „Mam korzenie w Polsce, w Europie i jestem z tego dumny".
Pytam Beatę, jak ona, zdeklarowana feministka, czuje się dzisiaj w Hollywood, w atmosferze #metoo.
– Wiele lat walczyłam, żeby rozmawiać o traktowaniu kobiet, o naszych stawkach, które są zupełnie inne niż robiących to samo mężczyzn – mówi. – Dobrze, że aktorki zaczęły głośno mówić o molestowaniu. To naprawdę było nagminne. Dlaczego tak często byłyśmy zapraszane do hotelu, a nie do biura? Sama nieraz zetknęłam się z grubiańskimi zachowaniami i uciekałam z takich „castingów", tracąc oczywiście rolę. Teraz wybuchł wulkan. I dobrze, trzeba o tym mówić.
Poźniak mocno podkreśla, że to, co stało się w Hollywood, to wierzchołek góry lodowej. Bo to problem nie tylko świata artystycznego. Kobiety, choć świat szczyci się nowoczesnością, wszędzie są nierówno traktowane. W niemal każdym zawodzie.
Marzenia? Ma ich mnóstwo. Jej prace plastyczne wiszą w domach wielu znanych osób, były też prezentowane na wystawie Art and Democracy w bardzo prestiżowym miejscu – Bergamot Station w Los Angeles. Beata myśli o nowej ekspozycji.
Chce dalej walczyć o prawa kobiet. Także w sztuce. Ma kilka pomysłów. W czasie wojny mężczyznom służyły jako tzw. comfort women. Nikt tego nie opisał, nie opowiedział. – Pomyślałam: jeśli nie mogę opowiedzieć ich historii w filmie, zrobię to w sztuce, sama – mówi. – Kiedyś też poznałam dziewczynę, która została wyswatana jako „picture bride". Ojciec wysłał jej zdjęcie, zmuszono ją do małżeństwa z nieznanym człowiekiem. Nie wolno nam zapomnieć, gdzie byłyśmy i gdzie jeszcze stale jest wiele z nas.
Teraz przygotowuje książkę, którą zadedykuje kobietom. Beata pokazuje mi zdjęcia kobiety w maskach, które sama zrobiła. Każda maska ma swój początek w jakimś archetypie. Wciąż szuka nowych sposobów wyrażania siebie. Niedawno, w czasie pobytu w Polsce, poprowadziła master class dla studentów łódzkiej Filmówki. Poprosiła, żeby wymienili pięć swoich najlepszych cech. Byli zaskoczeni.
– Tradycja ukształtowała nas tak, że łatwiej nam powiedzieć, co jest w nas nie tak, niż znaleźć w sobie pozytywy – mówi.
– A co ty byś sobie sama odpowiedziała? – pytam.
– Myśląca, starająca się stale szukać siebie, odważna, miła i otwarta. Tak, najważniejsze jest chyba to, że jestem otwarta na ludzi, na życie.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95