Nic dziwnego, w Szampanii robiono wtedy marne kwasiory, które eksplodowały w piwnicach. I tak do samiutkiego końca XVII wieku, kiedy sprytny benedyktyński mnich Pierre Perignon nauczył tubylców, jak wadę przekuć w zaletę. Pojawiają się bąbelki? I świetnie, zamiast kiepskich win czerwonych będziemy robić przednie musujące – nauczał mistrz, czyli dom, Pierre. A jak to się robi dziś? Najpierw wino przez rok fermentuje w stalowej kadzi, potem mieszamy roczniki i szczepy, których do wyboru mamy kilkanaście (zwykle czerwone pinoty noir i meunier oraz chardonnay). Wymieszane wino rozlewamy do butelek, dodając drożdże i cukier, dzięki czemu sfermentuje to po raz drugi, powodując powstanie bąbelków. Wino leżakujące szyjką w dół codziennie się obraca, w końcu usuwa osad i czas na kilkuletnie dojrzewanie. Gotowa butelka kosztuje najmarniej 100 zł – a górną granicą jest nieskończoność – co każe zadać pytanie, co pijemy: wino czy przepustkę do snobistycznego, lepszego świata?