Ludzie dopiero się schodzą. Pierwszym obowiązkowym punktem wieczoru jest bar, gdzie piwo podaje się w plastikowym kubku udającym kufel. Wódkę też tu pije się z plastiku. Właściwie wszystko w tym warszawskim klubie jest z plastiku. Do baru pchają się głównie mężczyźni – ubrani w niedzielne koszule: białe, błękitne, w drobną kratkę, w kropki. Hollister California, Ralph Lauren, czasem obcisłe od Tommy'ego Hilfigera. Ale są i tacy w sportowych bluzach Prosto, a inni w marynarkach. Jeden z klubowiczów zdecydował się nawet na skopiowanie stylizacji niemieckiego piosenkarza Lou Begi, tego od „Mambo No. 5". Biała marynarka, kapelusz i udawany urok osobisty. Na pytanie, czym się zajmuje, odpowiada, że szczęściem. Kolekcjonuje je, żeby później uszczęśliwiać piękne kobiety – rzuca mi zalotnie. I od razy się tłumaczy, że znalazł się tu przypadkowo, bo właściwie nie lubi disco polo. Oczywiście. Jak my wszyscy.