Szymon Nowak. Lekarz z Auschwitz. Prawdziwa historia Józefa Bellerta

Dopiero po dłuższej chwili doktor Józef Bellert zaczął rozróżniać okrzyki małej Julki: – Chleb! Masło! Mamo! Tato! Niemcy! Żydzi! Idą tu! Aaaa!!!

Publikacja: 27.03.2020 17:00

Szymon Nowak. Lekarz z Auschwitz. Prawdziwa historia Józefa Bellerta

Foto: materiały prasowe

Połowa roku 1945

Starszy mężczyzna ubrany w ciepłą jesionkę i kapelusz, spod którego wystawały szpakowate włosy, już dłuższą chwilę stał bezczynnie przed ciężarówką. Widać było, że się niecierpliwił – często spoglądał na zegarek i przestępował z nogi na nogę. Chciał już od dawna być w drodze do Katowic, ale zaanonsowanych pasażerów jeszcze nie było. Nie mogąc doczekać się wyjazdu, wreszcie podszedł do kabiny i częstując kierowcę papierosem, zamienił z nim kilka słów. Potem obszedł naokoło pojazd i z nawyku kopnął w każdą z czterech opon, sprawdzając w ten sposób ciśnienie powietrza w kołach. Potem, widocznie z nudów, odkrył plandekę na pace i otworzył klapę wozu, przygotowując maszynę do przyjęcia pasażerów. Jeszcze raz podszedł do kabiny, aby kontynuować rozmowę, ale wtedy z budynku wyszli jego podróżni.

Grupkę dzieci w wieku od kilku do kilkunastu lat na dziedziniec przyprowadziły trzy pielęgniarki. Maluchy opatulone były przez swoje opiekunki dosłownie po czubki nosów w kożuszki, płaszczyki, szaliki, chusty i grube czapy. Trochę inny ubiór miały na sobie nastolatki, które widocznie same dobierały sobie z magazynów części garderoby, i gdyby nie podkrążone oczy i wychudłe twarze, wyglądałyby całkiem normalnie. Wszyscy trzymali w rękach małe pakunki z bielizną na zmianę i jedzeniem na drogę. Wyprowadzona grupa stanęła w szeregu naprzeciw ciężarówki i doktora Bellerta, który zadowolony z przybycia pasażerów, wyjął z kieszeni płaszcza okulary i założył je na nos. Potem wziął podany przez pielęgniarkę arkusz papieru i patrząc na dzieciaki, uśmiechnął się szeroko.

– Dzień dobry, drogie dzieci. Dziś kończycie okres kwarantanny w naszym szpitalu i zabieram was samochodem do Katowic, do siedziby tamtejszego Caritasu. Tam znajdziecie kolejną bezpieczną przystań w drodze do rodziny, w drodze do prawdziwego domu. Teraz będę wyczytywał wasze nazwiska. Wyczytanych proszę o podchodzenie do samochodu i zajmowanie miejsca na ciężarówce.

Jedna z pielęgniarek przetłumaczyła słowa lekarza na język niemiecki, ale i tak wszyscy byli przekonani, że z różnonarodowej zbieraniny dzieci i tak nie wszyscy pojęli, o co chodzi.

– Judy Malik, Eliasz Malik i Jakob Malik z Rumunii.

Nie znając polskiego języka i ni w ząb nie rozumiejąc nic z wcześniejszej wypowiedzi doktora, słysząc swoje imię i nazwisko, 14-letni Judy pociągnął dwójkę trzymanych za ręce kilkuletnich maluchów i podszedł do samochodu. Tam już czekał uczynny kierowca i pomógł całej trójce wejść do auta, a następnie zająć miejsca na rozstawionych na pace ławeczkach. Tymczasem Józef Bellert czytał dalej:

– Mozes Majes i Rosa Majes z Węgier. Liliana Bucci i Andra Bucci z Italii. Robert Binet i Kasper Binet z Węgier. Robert Szlesinger i Paweł Szlesinger z Czechosłowacji.

Dzieci, słysząc swoje dane, występowały z szeregu i zajmowały miejsca w samochodzie. Wszystko szło sprawnie nawet wtedy, kiedy lekarz kilkakrotnie wyczytał imię i nazwisko trzyletniej niemieckiej Żydówki:

– Brigida Altman z Niemiec.

Akurat tego malca cały czas za rękę trzymała jedna z pielęgniarek i teraz doprowadziła do auta, pomagając wsiąść i zająć miejsce. Pielęgniarka również została na pace, przewidziana jako opieka nad dziećmi podczas podróży. Kiedy na placu zostały dwie pielęgniarki, a wszystkie dzieci były już w ciężarówce, Bellert zajrzał do kabiny i rzucił kierowcy krótkie:

– Pogadamy w drodze powrotnej.

Potem sam również wgramolił się na tył przez zamkniętą już wcześniej klapę i usiadł pośród dzieci. Podróż minęła im szybko, bowiem pielęgniarka intonowała różne piosenki, a dzieci dołączały do niej i w samochodzie wybrzmiewały różnojęzyczne piosenki i przyśpiewki. Kiedy znaleźli się na miejscu, dr Bellert pierwszy poszedł skontrolować pomieszczenia przygotowane dla podopiecznych. Po lustracji był bardzo zadowolony – każde dziecko miało swoje łóżko w pięknie przygotowanych pokoikach w odnowionych barakach. Na dodatek personel Caritasu postarał się nawet o zabawki dla najmłodszych. Ze wzruszeniem doktor żegnał podopiecznych, całując małe główki i wręczając każdemu dziecku po cukierku. Potem, kryjąc łzy, szybko powiedział „do widzenia", odwrócił się na pięcie i odmaszerował sprężystym krokiem do auta. Zanim powrócili do Oświęcimia, skręcili jeszcze na katowicki bazar i wysupłując ostatnie zaskórniaki, kupili na potrzeby szpitalnej kuchni ziemniaki, jajka, ser, owoce i cukierki dla dzieci.

Od czego zacząć

Zbliżała się już godzina ciszy nocnej, ale dr Bellert wiedział, że tak od razu nie pójdzie dziś spać. Sterty piętrzących się zapisanych maszynowymi czcionkami kartek wymagały przeczytania i skierowania opisanych tam spraw dalej. Potrzeby ochotniczego szpitala PCK przecież same się nie załatwią. Doktor ziewnął, wypił ostatni, zimny już łyk wystygłej dawno herbaty i zajął się przeglądaniem kolejnego raportu. Być może, gdyby miał w zanadrzu jakąś poniemiecką superczekoladę dla lotników z dużą ilością kofeiny, pożegnałby senność na długie godziny. Jednak przejęte zaraz po wyzwoleniu magazyny SS już dawno świeciły pustkami, a problemem bieżącym stało się załatwienie jakiegokolwiek pożywienia dla chorych więźniów. Kiedy tak rozmyślał nad trudnościami w prowadzonym przez siebie szpitalu, nagle ktoś nieśmiało zapukał do drzwi.

– Słucham? – zdziwił się w pierwszej chwili, półprzytomnie patrząc na zegar. – Proszę – dodał, przygładzając zmierzwione w natłoku myśli i kłopotów włosy. Widocznie jednak wypowiedział te słowa zbyt cicho, ponieważ natrętny cień widoczny za drzwiami nie wchodził, tylko zapukał jeszcze raz.

– Proszę wejść! – powiedział już trochę poirytowany lekarz i wtedy dopiero klamka pomału opadła ku dołowi, a drzwi wolno otworzyły się na oścież. Na progu stała drobna, młoda pielęgniarka. Przedwojenna higienistka z placówki ZHP w Sromowcach Wyżnych, wojenna uciekinierka z Wołynia, okupacyjna konspiratorka AK z Krakowa, urodzona w 1921 roku Marianna Rogoż nie wiedziała, od czego ma zacząć, i nerwowo skubała końcówkę swojego warkocza.

– Dobry wieczór, panie doktorze – zaczęła niepewnie.

– Przepraszam, że przeszkadzam o tak późnej porze.

– Ale o co chodzi?

– Mam problem – dodała niepewnie, a widząc pytające i niecierpliwie spojrzenie doktora, dokończyła fachowo: – Dostałam polecenie od siostry przełożonej wykonania u wycieńczonej chorej byłej więźniarki iniekcji domięśniowej camphochiny.

– I?

– I nie mogę wykonać tego polecenia, ponieważ u tej pacjentki występuje całkowity zanik mięśni.

– Czy pani sobie żartuje?

– Nie. Mówię poważnie, panie doktorze. Nie mogę zrobić zastrzyku, ponieważ u chorej nie ma ani grama mięśni, w które mogłabym się wkłuć igłą.

Zdenerwowany piętrzącymi się kłopotami szpitala, niewyspany którąś z kolei noc i poirytowany przyziemnymi kłopotami swojej pielęgniarki, dr Bellert gwałtownie wstał od biurka, o mało nie wywracając swojego krzesła.

– Skąd pani się wzięła w tym szpitalu? Jakie ma pani doświadczenie medyczne? – pytał gwałtownie, sapiąc z emocji. Dziewczyna jeszcze bardziej się zawstydziła, zaczerwieniła na twarzy i spuściła powieki.

– Przed wojną byłam tylko higienistką harcerską. A w okupację miałam w AK przeszkolenie sanitarne.

– Kogo mi tu sprowadzają do pracy?! – Lekarz w geście rozpaczy załamał teatralnie ręce. – Pielęgniarki... Nie potrafią nawet normalnych zastrzyków zrobić... Ja siostrze pokażę, jak to się robi.

– Proszę bardzo... – powiedziała nieśmiało i przepuściła w drzwiach lekarza, podając mu równocześnie strzykawkę do ręki.

Przepraszam. Wybacz, dziecko

Prowadzony przez podwładną szybko podszedł do łóżka chorej i odwinął koc. Przez dłuższą chwilę stał bez ruchu, patrząc na żywy ludzki szkielet leżący bez ruchu na łóżku. Wodził wzrokiem po rękach i ramionach chorej, szukając chociaż odrobiny tkanki mięśniowej. Przed sobą widział tylko kości i żyły obciągnięte szczelnie szarą ziemistą skórą. Pacjenta w takim stanie, pomimo wieloletniego wojennego doświadczenia, to nawet on, doktor Bellert, nigdy nie widział. Zmieszał się i przykrył z powrotem schorowaną i zagłodzoną byłą więźniarkę. Potem oddał strzykawkę pielęgniarce. Zawstydzony swoim zachowaniem i mocno wzruszony długie minuty stał nad łóżkiem chorej, wpatrując się w jej gasnące oczy, jakby chciał siłą swojej woli wykrzesać z niej jeszcze odrobinę sił żywotnych. W końcu odwrócił się do Marianny i nie patrząc jej w oczy, powiedział cicho:

– Przepraszam. Wybacz, dziecko.

Zdruzgotany wrócił do swojego gabinetu. Nie był już w stanie przeglądać zapisanych literkami i cyferkami setek kwestionariuszy. W nocy długo nie mógł zasnąć. Wiele godzin siedział bez ruchu przy biurku i wpatrywał się w nocny świat wyłaniający się zza okna.

Słoneczne promienie radośnie zaglądały przez okno w ten wyjątkowo piękny dzień i załamując się na szkle jak w pryzmacie, wchodziły do wewnątrz, rozszczepiając się po drodze na kolorowe barwy tęczy. Taką drgającą pod wpływem ciepłego powietrza tęczę widziała na swojej poduszce mała Julia do momentu, kiedy potężny czarny cień zasłonił jej ten wspaniały widok.

– Cześć, Julka! – radośnie przywitał się będący właśnie na lekarskim obchodzie doktor Bellert.

– Dzień dobry, wujku doktorze – uradowała się dziewczynka. – A co mi dzisiaj przyniosłeś?

– No wiesz – stropił się teatralnie lekarz. – Ostatnio nigdzie nie wyjeżdżałem. Nie byłem ani w Krakowie, ani w Katowicach, ani nawet w Warszawie.

– Uuuu... Szkoda... W taką piękną pogodę podróże są bardzo dobre.

– Nigdzie nie byłem. I nie mam dla ciebie żadnych smakołyków. Ale mam to! – W geście triumfu doktor wyciągnął zza pleców chowaną do tej pory rękę.

– Co to jest? – Zachwycona dziewczynka wzięła od lekarza wystruganą starannie z drewna zabawkę.

– A to ty nie wiesz, co to jest? – droczył się z nią Bellert.

– Piesek?

– Nie! To przecież koń. Prawdziwy ułański wierzchowiec. I ma kółeczka. Można go ciągnąć na sznurku i będzie jeździł jak prawdziwy rumak.

– Dziękuję, wujku. Tylko ja ciągle leżę. Kiedy będę mogła wstać, iść na spacer i pociągnąć tego konika?

– Już niedługo.

– Obiecałeś, że jak będzie ciepło, to wyzdrowieję.

– I słowo podtrzymuję.

– Ale już jest wiosna.

– No tak. Ale jeszcze na dworze chłodno. Jak tylko zrobi się naprawdę ciepło, pójdziemy razem na spacer i pociągniemy na sznurku tego konika, dobrze?

– Dobrze. Już nie mogę się doczekać.

Prowadząc rozmowę ze swoją małą pacjentką, dr Bellert jednocześnie badał ją, a potem wnikliwie czytał kartę chorej. Posmutniał, kiedy zrozumiał, że w leczeniu nie ma przełomu, a stan chorej stale się pogarsza. Nie dał jednak po sobie poznać frasunku i cały czas przekomarzał się z dziewczynką, robiąc jej różne żarty. Aż towarzyszące mu w obchodzie siostry zaśmiewały się z lekarskich psikusów, wymyślanych tylko po to, aby trochę rozweselić młodziutką pacjentkę.

Panie doktorze, śpi pan?

Wszyscy wiedzieli, że mała Julka jest oczkiem w głowie doktora. Że na samym początku swojej pracy znalazł ją wegetującą gdzieś samotnie w najdalszym baraku Birkenau i zajął się nią jak własnym dzieckiem. Albo raczej jak swoją wnuczką. Córki doktora nie miały dzieci i dlatego Józef całą swoją miłość dziadka przelewał teraz właśnie na małą dziewczynkę. Często poza swoim dyżurem znajdował czas, aby odwiedzić małą pacjentkę. Opowiadał jej o pięknych miejscach Polski, chwalił się znajomością zabytków największych polskich miast i snuł wizję przyszłych wspólnych spacerów po stolicy i grodzie Kraka.

Niestety, pacjentka, cierpiąca na chorobę głodową, pomimo olbrzymich wysiłków personelu cały czas coraz bardziej zapadała na zdrowiu. Następstwem choroby głodowej była biegunka, odleżyny i zapalenie płuc. Wszystko to razem wzięte tak wyniszczało młodziutki organizm, że dziewczynka nie miała już siły wstawać z łóżka, słabła z dnia na dzień i dosłownie gasła w oczach.

Pewnego wieczoru dostała silnej gorączki, przestała rozpoznawać ludzi i majaczyła w malignie. Nie wiedząc już, co robić, do łóżka chorej siostry wezwały Józefa Bellerta. Doktor zbadał ją i zaaplikował lekarstwa, które uspokoiły na chwilę chorą, ale w żaden sposób nie zniweczyły jej gorączki.

Zmartwiały niemal w tej sytuacji lekarz ciężko usiadł na łóżku w nogach pacjentki, nie przestając obserwować jej reakcji. Ale dziewczynka spała już głęboko, czasami tylko wyrzucała z siebie jakiś tajony krzyk lub ciężkie westchnienie. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że nadchodząca noc będzie dla chorej przełomowa – Julka albo pokona chorobę i zacznie wracać do zdrowia, albo...

– Słuchajcie – powiedział z cicha doktor Bellert. – Idźcie do własnych obowiązków, a ja tu popilnuję chorej. Jakby coś złego się działo, to was poproszę.

– Dobrze, panie doktorze – odpowiedziały pielęgniarki i rozeszły się do swoich zajęć.

Kiedy lekarz został sam na sam z chorą, szybko chwycił ją za rączkę i mocno ścisnął. Potem często kładł dłoń na jej czole, aby szybko sprawdzić jej temperaturę. Gorączka jednak nie ustępowała, a po dwóch godzinach spokoju na nowo powróciły majaki. Do tej pory niemająca sił usiąść na łóżku dziewczynka gwałtownie zrywała się i wykrzykiwała początkowo niezrozumiałe wyrazy. Dopiero po dłuższej chwili Józef zaczął rozróżniać jej okrzyki:

– Chleb! Masło! Mamo! Tato! Niemcy! Żydzi! Idą tu! Aaaa!!!

Kiedy kolejne ataki stawały się coraz gwałtowniejsze, lekarz z ciężkim sercem podawał jej następny zastrzyk na uspokojenie i zwalczenie gorączki. Ale po godzinie, dwóch sytuacja się powtarzała, a Bellert nie chciał bez końca szprycować twardymi farmaceutykami swojej ulubionej podopiecznej. W pewnym momencie Julia jak gdyby otrzeźwiała, przytomnym wzrokiem popatrzyła na doktora, sama usiadła na łóżku obok niego i przytuliła się do jego ramienia.

– Jak wyzdrowieję, to pójdziemy na spacer, dobrze? Będziemy zwiedzać krakowskie Planty i warszawskie Łazienki. Albo pójdziemy nad Wisłę i będziemy puszczać kaczki po rzece albo łódki z kory. A może pójdziemy do lasu? Tak, do lasu!

Zrozpaczony lekarz przytakiwał dziewczynce i sam zaczął snuć przed nią wizje wspólnych spacerów, wypadów za miasto i zwiedzania co piękniejszych miejsc w kraju. Widząc, że dziecko znowu się uspokaja i samo kładzie się spać, nakrywając kocem, przerwał potok wyrzucanych z siebie słów i wsłuchał się w jej ostatnie życzenie.

– Tatuś. Mój kochany tatuś. Wiesz, ja już bym chyba chciała być u Bozi.

Józef poprawił jeszcze szczelnie okrycie dziewczynki, a potem zamknął gwałtownie oczy tak silnie, że spod przymrużonych powiek po chwili spłynęły łzy. Potem jeszcze długie godziny siedział bez ruchu nad oddychającą coraz spokojniej dziewczynką i modlił się w myślach, prosząc Boga o jeszcze jeden, jedyny cud w swoim życiu.

– Panie doktorze, śpi pan? – Był już ranek, kiedy pielęgniarka nowej zmiany znalazła się przy łóżku Julki i z lekka trącając doktora w ramię, próbowała go obudzić.

– Nie. Raczej nie – szeroko otworzył przytomne oczy.

– Bo wie pan, ta mała nie żyje. Zmarła niedawno, bo ciało jeszcze ciepłe. Czy chce pan z nią się pożegnać, bo pielęgniarze czekają, żeby zabrać ją do kostnicy?

Chyba się spodziewał, że tak właśnie się stanie. Bez zdziwienia wstał i pogładził dziecko po włosach i po twarzy. Miała zamknięte oczy i wyglądała, jakby spała. Bellert ukląkł przy łóżku i odmówił modlitwę za zmarłych. Potem ciężko wstał i znowu usiadł przy zmarłej małej.

– Panie doktorze, są już pielęgniarze z wozem i będą zabierali ciało. – Po kilku minutach ciszy powtórzyła raz jeszcze siostra.

– Ja sam – powiedział tylko doktor, żwawo jak na blisko 60-latka zerwał się z łóżka i odwinąwszy koc, wziął w ramiona drobniutkie ciało dziewczynki. Z ogromnym namaszczeniem zniósł je na dół i złożył na platformie konnego wozu. Z okna szpitala wszyscy widzieli, jak zgarbiony od ciężaru boleści lekarz szedł tuż obok furmanki, nie odstępując ani na krok zmarłej nad ranem dziewczynki. 

W lipcu 1945 roku w polskim szpitalu hospitalizowało się jeszcze około 100–150 chorych byłych więźniów. Oficjalnie poobozowy szpital w Oświęcimiu zakończył swoją działalność z dniem 1 października 1945 roku.

Józef Bellert pozostał dyrektorem Szpitala Obozowego PCK w Oświęcimiu do 31 sierpnia 1945 roku – dzień później objął stanowisko dyrektora Szpitala św. Łazarza w Krakowie. W ostatnim miesiącu pracy szpitala PCK funkcję jego dyrektora pełnił dr Jan Jodłowski. 

Szymon Nowak współpracuje ze Stowarzyszeniem Pamięci Powstania Warszawskiego 1944 oraz, jako recenzent, z portalem historia.org.pl. Publikuje w czasopismach historyczno-wojskowych. Nakładem wydawnictwa Fronda ukazały się m.in.: „Warszawa 1944. Alternatywna Historia Powstania Warszawskiego" (2014) oraz „Dziewczyny Wyklęte" (2015) oraz „Bitwy Wyklętych" (2016).

Fragment książki Szymona Nowaka „Lekarz z Auschwitz. Prawdziwa historia Józefa Bellerta, który zorganizował szpital dla prawie

5000 osób w największym obozie zagłady świata", która ukazała się 23 marca nakładem wydawnictwa Fronda

Połowa roku 1945

Starszy mężczyzna ubrany w ciepłą jesionkę i kapelusz, spod którego wystawały szpakowate włosy, już dłuższą chwilę stał bezczynnie przed ciężarówką. Widać było, że się niecierpliwił – często spoglądał na zegarek i przestępował z nogi na nogę. Chciał już od dawna być w drodze do Katowic, ale zaanonsowanych pasażerów jeszcze nie było. Nie mogąc doczekać się wyjazdu, wreszcie podszedł do kabiny i częstując kierowcę papierosem, zamienił z nim kilka słów. Potem obszedł naokoło pojazd i z nawyku kopnął w każdą z czterech opon, sprawdzając w ten sposób ciśnienie powietrza w kołach. Potem, widocznie z nudów, odkrył plandekę na pace i otworzył klapę wozu, przygotowując maszynę do przyjęcia pasażerów. Jeszcze raz podszedł do kabiny, aby kontynuować rozmowę, ale wtedy z budynku wyszli jego podróżni.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Żadnych czułych gestów
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy