Kasyna pan omijał, alkoholu było mało...
Niegdyś to prawie wcale. Od wielkiego dzwonu coś się trafiało. Pamiętam takie czasy, że gdy wypiłem jedno czy dwa piwa w tygodniu sam się ganiłem, że sportowiec tak się nie zachowuje. Później przyszedł czas, gdy uświadomiłem sobie, że na przykład zimą na zgrupowaniach, kiedy dużo czasu spędza się w siłowni i dużo biega po górach, jedno piwko przed snem może dobrze zrobić, bo reguluje funkcjonowanie organizmu. A kiedy już skończyłem uprawianie sportu, nie powiem – nadrabiałem stracony czas.
Ma pan problem z alkoholem?
Kłopoty z alkoholem mają jedynie... abstynenci. Czasem, jak w domu jest Dośka, potrafimy wieczorem wypić jedno wino musujące i nie tęsknię za większymi ilościami. Bez żonki – trudniej...
Zastanawiam się, co było pana największą pasją – futbol, fotografia, kuchnia, muzyka, a może kobiety?
Z pewnością miałem okres w życiu, gdy bardzo korzystałem z uroków płci odmiennej.
Sława uderzyła do głowy?
To pewnie dlatego, że o pewnych sprawach nawet z najbliższą osobą nie umiałem rozmawiać. Albo odpowiednio wcześnie zdać sobie sprawy z takiej potrzeby. Wydawało mi się, że miałem bardzo udane życie z moją partnerką, z którą spędziłem ponad dwadzieścia lat. Tak jak o zwycięstwach i porażkach potrafiłem mówić godzinami, tak chyba zabrakło mądrości życiowej, chęci budowania jeszcze silniejszej więzi. Byliśmy blisko i było OK, to nam wystarczało. Teraz jestem szczęśliwy, że trafiłem na takiego człowieka jak Dośka. Jest otwarta i uparta, by nie godzić się na przeciętność w związku. Skoro jest średnio, to niech będzie dobrze, jak jest dobrze, to niech będzie wspaniale. Dośka uwolniła we mnie umiejętność rozmowy o wszystkim. Musiałem skończyć 50 lat i spotkać kogoś młodszego.
Ile młodszego?
26 lat.
Układ nauczyciel – uczennica?
Tylko w niektórych sprawach. Pokazuję jej Polskę, którą mam zjeżdżoną wzdłuż i wszerz. Są miejsca, które uwielbiam i których jeśli nie odwiedzę przynajmniej raz na rok, robię się markotny i narzekający. Korzystając z tego, że naszą pasją są motocykle, staramy się odwiedzać je z żoną. Kiedy Dosia przyleci na dłużej do Polski, śmiejemy się, że daję jej lekcje muzyki. Oczywiście nie umiem grać na żadnym instrumencie, ale dużo muzyki słyszałem, dużo wiem o muzykach i dzielę się wiedzą. Nie powiedziałbym jednak, że jestem nauczycielem, raczej przewodnikiem.
Ale i żona wielu rzeczy mnie nauczyła i wciąż uczy. Na szczęście jest młodsza i mądrzejsza. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania na zasadach belfra i uczennicy. Ponieważ bałem się, że może to tak wyglądać, zrobiłem wszystko, by ruszyła w świat, licząc się nawet z tym, że z niego nie wróci. Wymyśliłem jej zawód. Linie lotnicze Emirates szukały stewardes. Dostała się.
Kochał pan i odpychał?
Zrobiłem to z obawy, że przeze mnie zmarnuje sobie życie. Sądziłem, że nie rozumie, jak szybko mogą dogonić mnie ograniczenia. Można wierzgać, walczyć, ale przecież będę się starzał. Może będę niedołężny, a może tylko niezadowolony, że już nie jestem tak sprawny. Może nie będzie mi się chciało pojechać na rowery w Bieszczady, może nie będę mógł albo będę mógł, ale już nie będę pamiętał, gdzie są Bieszczady. Bałem się, że moja żona nie zdaje sobie sprawy z tego, że prędzej czy później z powodu bliskości ze mną spotka ją krzywda, o którą sama się prosiła. Trochę czasu zajęła mi zmiana takiego postrzegania naszej relacji.
Jak do tego doszło?
Dużo rozmawiamy. Mimo że mieszkamy daleko od siebie, na minimum godzinę dziennie łączymy się przez Skype'a. Jak się jest ze sobą przytulonym na kanapie i słucha się muzyki albo ogląda film, to się nie gada. Jak się czyta, raczej też nie. Nie twierdzę, że to czas stracony, na pewno jest fajnie i blisko, jednak dość cicho. Wystarcza świadomość, że jest się razem. A jak się do kogoś dzwoni, to głupio tak milczeć albo patrzeć w ekran. Porusza się więc mnóstwo tematów, co pozwala poznać drugiego człowieka.
Lubi pan samotność?
A gdzie tam. Brakuje mi fizycznej bliskości. Kiedy jesteśmy razem, wraca ochota na jedzenie, spanie. Samemu opieszale idę do łóżka, nie wiem, czy ze smutków, nerwów czy starości, ale kiedy już mi się uda zasnąć, śpię krócej i po przebudzeniu wstaję, zamiast dospać. Jedzenia nie chce mi się robić, a jak już się zmuszę i stawiam na stole gotowe danie, odrzucam sztućce na bok i powtarzam sobie, że samemu to mi się nie chce... A kiedy Dośka przyjeżdża, gotuję non stop, z przerwą na sen. Ale to inne spanie, mam ochotę pójść do łóżka, przytulić się, zasnąć takim snem energetycznym.
Spotykał się pan już z przyszłą żoną, gdy został zatrzymany po oskarżeniu o gwałt.
Nie zostałem oskarżony, ale pomówiony. Dośka doskonale wiedziała, że spotkałem się z tą osobą, by całkowicie zakończyć długo trwającą relację. Tak, mocno się zdziwiła, kiedy przez dwa dni nie było ze mną kontaktu, jeszcze bardziej, gdy już kupiłem nową kartę telefoniczną (prokuratura zatrzymała mi telefon na cztery miesiące) i z pożyczonego od syna telefonu zadzwoniłem do niej, informując, jak spędziłem dwie ostatnie doby. Dała mi olbrzymie wsparcie. W czwartek wyszedłem z dołka, a w sobotę byliśmy na finale futbolu amerykańskiego na Stadionie Narodowym. Broniłem się, nie chciałem iść, mówiłem, że szmatławce mnie obsmarowują, więc jak pojawię się wśród ludzi z synem, jego dziewczyną i u boku dwa razy młodszej kobiety. Przekonała mnie, że nie mogę zrobić niczego lepszego, niż pokazać, że się nie boję świata, że się nie wstydzę i że mam wokół ludzi, którzy mnie kochają. I ufają mi. Ale to był trudny czas.
Kiedyś stwierdził pan, że po śmierci półtorarocznej córki stał się pan rogaty i nic już nie mogło pana zaboleć.
Nic mnie tak nie dotknęło, nie okradło i nie zmieniło mojego życia, jak utrata Natalki. Nic już tak nie zaboli.
Co to znaczy, że zmieniło się pana życie?
Wypadkowi uległo małe, niczemu niewinne dziecko. Córka, którą uwielbiasz, którą uwielbiała mama i dziadkowie, największe szczęście w życiu. Masz świadomość, że to nie przez ciebie ani nie z winy jej mamy, ale przez błąd ludzki popełniony dwa lata wcześniej przy montażu trzepaka, który przewrócił się akurat w tym momencie, gdy spacerowała obok. Myślisz o tym, jak bardzo ją bolało, bo przecież musiało najpierw boleć, zanim po dwóch dniach zmarła. Zmienia się cały twój świat, jego postrzeganie, pojmowanie tego, co jest szczęściem, a co prawdziwym nieszczęściem. To zostanie we mnie już do końca.
To była najgłośniejsza cisza, jaką pan słyszał? Cisza w domu – bez śmiechu, płaczu?
Życie pisało już inny scenariusz, bo Ala była w trzecim miesiącu ciąży z Jankiem. Ta ciąża, podobnie jak Natalki, była zagrożona i trzeba było się skupić, by stworzyć matce maksimum komfortu. Z jednej strony jest się bezradnym, z drugiej – trzeba w sobie znaleźć siłę. Sam też potrzebowałem otuchy, przytulałem się do brzucha Ali i słuchałem tego, co dzieje się w środku. Starałem się ukoić jakoś nasze nerwy. Przekonywałem żonę i samego siebie, że jest rozpacz, smutek, dramat, ale po stracie Natalki naszym obowiązkiem wobec życia – jakkolwiek głupio by to brzmiało – jest wychować następne dziecko.
Tak mówił rozsądek, ale przecież są też emocje.
Noce i moment porannego przebudzenia były najgorsze. Trenowałem trzy razy dziennie – raz na boisku, a dwa razy w autobusach, bo musiałem dojeżdżać z Międzylesia na Gwardię, a wtedy nie było czegoś takiego, jak rozkład jazdy. Tłok był okrutny. Nawet kiedy rozpaczałem, wieczorem byłem tak skatowany, że udawało mi się zasypiać. Jednak gdy budziłem się w nocy albo wstawałem rano, liczyłem, że wszystko okaże się tylko koszmarem. Że zaraz zniknie. Nie zniknęło, Natalka w snach wracała jeszcze często. W mojej koszuli z kołnierzem postawionym na sztorc.
Śmierć ojca dotknęła pana równie mocno?
Tak naprawdę po śmierci Natalki nie miałem szans przejść prawdziwej żałoby. Codziennie musiałem chodzić na treningi, gdzie spotykałem dwudziestu kilku facetów. Każdy miał swoje życie, a ja byłem jedynym, no może jednym z dwóch, którzy przeżywali jakiś dramat i odczuwali głęboki smutek. Byłem w mniejszości, z którą nie można było się obchodzić jak ze zgniłym jajkiem. Przecież uprawialiśmy sport, a ten niesie ze sobą innego rodzaju emocje. Zwycięstwa, porażki, wściekłość na sędziego, na dziennikarzy – to były problemy codzienności.
Okres po śmierci taty jest pierwszym czasem żałoby w moim życiu i chyba nie zdawałem sobie sprawy, jak jest ważny i jaki trudny. Nie byłem na to przygotowany.
Da się na to w ogóle przygotować?
Tata nie łudził się, że z hospicjum wychodzi się o własnych siłach i wraca do domu. Marzył o tym, by koszmar już się skończył, by spokojnie zasnął i „obudził się u wielkiego Manitou" – jak mawiał. Wydawało mi się, że go rozumiem, zwłaszcza że miałem potężne poczucie niezgody na jego cierpienie. Facet utrzymujący kontakt ze swoimi uczniami, których 40 lat temu jako nauczyciel doprowadził do matury w technikum na Konopczyńskiego, nie mógł być złym człowiekiem. Nie godziłem się z tym, że musiał znosić taki ból.
Pan ma wielu przyjaciół?
Tryb życia piłkarza wykluczał utrzymywanie przyjacielskich kontaktów.
Koledzy z Legii spotykali się w „Garażu" na piwie całkiem regularnie.
Trudno jednak stwierdzić, że łączyła ich przyjaźń, byli kumplami. To śmieszne, że z wieloma kolegami z tamtych czasów dziś dogaduję się dużo lepiej. Może wszyscy dojrzeliśmy, a może już po prostu nie oddziałujemy na swoje życie tak mocno.
Chodził pan swoimi ścieżkami? Oni rozmawiali o imprezach, a pan o książkach? Mieli pana za snoba?
Jeśli chodzi o snobizm, to dzisiaj patrzę na siebie z dystansu i widzę, jak strasznym byłem gadżeciarzem. Uwielbiałem mieć fajną zapalniczkę albo zegarek. Chociaż tych zegarków to nie żałuję, bo tylko one i obrączka przysługują mężczyźnie jako biżuteria. Mam kilka niezłych zegarków, eleganckich.
Dorobił się pan na piłce? To były przecież interesujące czasy, jeśli chodzi o uczciwość meczów w polskiej lidze.
Nigdy nie przychodziło mi do głowy, by wyciągnąć rękę po coś innego niż efekt mojej pracy. Piłkarze, którzy sprzedawali mecze, wiedzieli, że nie mogę się o tym dowiedzieć, ci, którzy od nas kupowali, wiedzieli, że do mnie nie ma co przychodzić. Po odejściu z Legii do Widzewa przez jakiś czas słyszałem co prawda z trybun „Szczęsny pedał, Legię sprzedał", ale ci, co to śpiewali, mieli chyba coś innego na myśli. O ile w ogóle mieli cokolwiek na myśli.
Magazyn Plus Minus
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95