Maciej Szczęsny: Nic już tak nie zaboli jak śmierć córki

Żeby się zmienić, musiałem skończyć 50 lat i spotkać kogoś młodszego – mówi były piłkarz Maciej Szczęsny w rozmowie o ojcostwie, dojrzewaniu i futbolu.

Aktualizacja: 04.03.2017 12:41 Publikacja: 02.03.2017 12:23

Maciej Szczęsny, 51 lat. Jako bramkarz Legii Warszawa, Widzewa Łódź, Polonii Warszawa i Wisły Kraków

Maciej Szczęsny, 51 lat. Jako bramkarz Legii Warszawa, Widzewa Łódź, Polonii Warszawa i Wisły Kraków zdobywał mistrzostwo Polski. Ojciec obecnego reprezentanta Polski Wojciecha Szczęsnego

Foto: Fotorzepa, Jerzy Dudek

Rz: To prawda, że nie napisze pan biografii, bo musiałby uciekać za granicę?

Nigdy tak nie powiedziałem, ale dobrze przemyślałem to, że książki nigdy nie napiszę. Pisanie bez krwi i mięsa nie ma sensu – Marcel Proust stworzył już przecież „W poszukiwaniu straconego czasu". Pisanie z krwią i mięsem wiąże się natomiast z grzebaniem w życiorysach ludzi sprzed 20, 30 lat. A jakby im grzebać, to trzeba byłoby być fair i pogrzebać także sobie.

Nie warto?

Chyba nie powinienem, choćby dlatego, by nie robić przykrości bliskim. Będę przyzwoity, a na dodatek roztropnym, więc gdy książki piszą już wszyscy – ja tego nie zrobię. Wystarcza mi, że piszę wiersze do żony przez Skype'a. Bawią ją i cieszą. Niektóre są bardzo wulgarne, a ona to uwielbia.

Ludzie pytają pana, co słychać czy raczej co słychać u Wojtka?

Nie wiem, co słychać u Wojtka i prawdopodobnie się nie dowiem, bo nie mam skąd. Zupełnie przestałem tęsknić za tą wiedzą.

Dlaczego trzy lata temu straciliście kontakt?

Gdybym wiedział, nie miałbym przez te lata, a zapewne także do końca życia, takiego parszywego uczucia w sobie. Różne rzeczy dzieją się między ludźmi, także w rodzinie. Miewa się pretensje, jest się z różnych powodów rozczarowanym. Mój największy żal polega na tym, że nie wiem o co chodzi.

W maju ubiegłego roku był pan przecież na ślubie Wojtka.

Dostaliśmy z żoną zaproszenie. Przyszło pocztą. Mimo dylematów i problemów logistycznych, bo moja żona pracuje na co dzień w Dubaju, polecieliśmy do Grecji. Przełamałem się, nie chciałem być tą osobą, która definitywnie spuści szlaban między nami.

Dobrze się pan bawił?

To był ślub Wojtka, nie mój, więc mam nadzieję, że to on się dobrze bawił. Nie zamierzałem psuć mu tej zabawy poważnymi rozmowami. Ale sam fakt, że się spotkaliśmy, pewnych spraw nie wyjaśnił i nie rozwiązał. Po turnieju Euro i zasłużonym urlopie Wojtek był w Polsce, mignęły mi jakieś zdjęcia na Instagramie, ale czasu na poważną, męską rozmowę nie znalazł. Nie tylko ze mną, niestety...

A gdyby teraz zadzwonił?

A gdybym teraz wygrał 20 milionów w totka?

Był pan dobrym ojcem? Zmieniłby pan coś?

Rozwód z mamą Wojtka i Janka był nieunikniony i zrobił dobrze zarówno w życiu nas obojga, jak i dzieci. Myślę, że szczególnie od momentu, kiedy się wyprowadziłem, zacząłem być naprawdę fajnym ojcem. Zwłaszcza jak na faceta, który był piłkarzem, ciągle w rozjazdach. Nawet gdy grałem w Wiśle, przyjeżdżałem dwa razy w tygodniu do Warszawy, by zobaczyć się z chłopcami, nie mówiąc już o tym, że moja życiowa partnerka niemal w każdy piątek po pracy zabierała chłopców pociągiem do Krakowa, żebyśmy wspólnie spędzili weekend. Mieli u mnie rowery górskie, dużo spacerowaliśmy, jadaliśmy rodzinne śniadania, długo je celebrując. Miałem wrażenie, że przez długie lata dla chłopaków wspólne siedzenie przy stole było dużą wartością, którą z wynieśli z mojego domu. W domu mamy regularnie jadali przed telewizorem.

Co jeszcze wynieśli z pana domu?

Że w życiu można korzystać tylko z sensownej pomocy, natomiast nie wolno brać tej, która zwyczajnie nie przystoi. To także była kość niezgody z moją byłą żoną. Jak się jest bramkarzem, zawsze zdarzy się jakaś szmata, interwencja, której się wstydzisz – raz na miesiąc albo na pół roku. Od razu zostanie to dostrzeżone i wyeksponowane. Przekazywałem chłopakom, że swoją klasę zawodową zawdzięcza się tylko talentowi i pracowitości, ale i trochę szczęściu. A nie na przykład temu, że tatuś pójdzie do trenera i powie: „Pan da chłopakowi trochę więcej szans, pan na niego postawi". Z protekcji ojca sportowiec może skorzystać chyba tylko przy pozyskiwaniu sponsorów.

Wspominał pan kiedyś, że nie prowadził synów za ręce, ale wskazywał wzorce. O jakie wzorce chodziło?

Bardzo fajnie jest wygrać, ale jak nie umiesz, to przegraj z godnością. Wyciągaj wnioski z przegranych i wygranych. Kiedy Wojtek grał już zawodowo w piłkę, przez długie lata rozmawiałem z nim przynajmniej godzinę po każdym meczu. Nie tylko o tym, czego nie udało mu się obronić, ale także o interwencjach, na jakie nie byłoby stać żadnego innego bramkarza. Zachęcałem go, by mi się wyspowiadał, by zdał sobie sprawę, że mało kto potrafiłby tak zagrać. Podobnie było ze sprawami życiowymi – czemu się udało, a czemu innym razem było gorzej.

Pan się kiedyś zachłysnął zwycięstwem?

Długo nie umiałem w siebie uwierzyć, zżerała mnie trema, miałem poczucie, że bogowie specjalnie mi nie sprzyjają. Przyszła jednak do mnie w końcu świadomość, że jestem dobrym bramkarzem, zdałem sobie sprawę z własnej klasy, co trochę uśpiło moją czujność. Dostałem propozycję życia, ale nie zrobiłem wszystkiego, by doprowadzić do jej zrealizowania. Myślałem, że skoro tyle umiem, to kolejna szansa przyjdzie jutro, pojutrze. Ale aż tak fajna, ani choćby przyzwoita, już nigdy nie przyszła.

Co to była za propozycja?

Skorzystał z niej Peter Schmeichel (Duńczyk przeszedł do Manchesteru United – przyp. red.).

Był pan królem życia?

Mieszkałem w Warszawie, więc światła wielkiego miasta mnie nie oślepiały. Byłem oswojony. Poza tym w dość młodym wieku zostałem ojcem i chociaż między mną i Alą nie najlepiej się układało, miałem poczucie obowiązku – prałem pieluchy, prasowałem śpiochy, karmiłem w nocy, wstawałem, gdy słyszałem płacz. Nie miałem też pieniędzy, by być królem życia, przez długie lata kariery nie piłem alkoholu, z hazardem też się nie polubiliśmy.

Rozwiódł się pan, mając 25 lat.

W innym przypadku któregoś dnia, spokojnie, bez nerwów, ktoś by kogoś udusił. Tak bez podnoszenia głosu. To był trudny czas, także zawodowo. Pod Legią zaczęły się uginać gliniane nogi, Polska wchodziła w okres transformacji, wojsko się na sport wypięło, galopowała inflacja. Zamiast w 1987 dopiero dwa lata później Legia wywiązała się z zapisu w kontrakcie i dostałem talon na samochód. Miał być na ładę albo poloneza, a dostałem na wartburga, i to na dwa tygodnie przed terminem, po którym uwalniano handel samochodami, a talony przestawały być ważne. Klub płacił jedną trzecią pensji co dziesięć dni, musiałem pożyczyć od przyjaciela 400 dolarów, które później spłacałem mu przez trzy lata. Ceny walut skoczyły, a moja pensja nie bardzo. Pieniądze pojawiły się później.

Kiedy?

Wywalczyliśmy z Legią mistrzostwo Polski, graliśmy w Lidze Mistrzów, historia powtórzyła się w Widzewie Łódź. Miałem regularne wypłaty i poczułem swobodę. Od razu jednak zaznaczę, że tamte kwoty mają się nijak do pieniędzy, jakie dziś zarabiają piłkarze. A do tego bramkarze to naród upośledzony przy kasie. Żyłem jednak bez ołówka w ręku, jak miałem ochotę na fajne narty, to je kupowałem, synom zmieniałem sprzęt co roku, stać nas było na wakacyjne wyjazdy. Korzystałem z życia z rozsądkiem. Na dziwki nie chodziłem, do kasyna też nie.

Wielkie pieniądze mogą zmienić człowieka?

Znamy się dobrze, więc wyczuwam, że w podtekście chodzi o Wojtka, a to przecież niejedyna osoba na świecie, która dobrze zarabia. Przy każdych zarobkach można odlecieć. Z dotkliwej biedy także. Znam milionerów, którzy nie zwariowali, i takich, którzy zarabiają przeciętnie, a odlecieli, bo mieli jednak trochę za dużo. Choć najczęściej to milionerzy mają za mało... Nie sądzę, by u Wojtka zmiana nastąpiła przez pieniądze, bo przecież dobrej pensji dorobił się bardzo szybko i był przez wiele lat odporny. Przeczytałem ostatnio w jakimś kolorowym magazynie wypowiedź młodych państwa Szczęsnych, że kochają się nieprzytomnie, a przy okazji są szczęśliwi, bo pieniądze Wojtka mogą służyć wspieraniu bliskich. Bardzo się cieszę i gratuluję. Są jednak wartości niewymierne, a dużo ważniejsze, z którymi można sobie nie poradzić. A akurat one nie mają związku z kasą.

Kasyna pan omijał, alkoholu było mało...

Niegdyś to prawie wcale. Od wielkiego dzwonu coś się trafiało. Pamiętam takie czasy, że gdy wypiłem jedno czy dwa piwa w tygodniu sam się ganiłem, że sportowiec tak się nie zachowuje. Później przyszedł czas, gdy uświadomiłem sobie, że na przykład zimą na zgrupowaniach, kiedy dużo czasu spędza się w siłowni i dużo biega po górach, jedno piwko przed snem może dobrze zrobić, bo reguluje funkcjonowanie organizmu. A kiedy już skończyłem uprawianie sportu, nie powiem – nadrabiałem stracony czas.

Ma pan problem z alkoholem?

Kłopoty z alkoholem mają jedynie... abstynenci. Czasem, jak w domu jest Dośka, potrafimy wieczorem wypić jedno wino musujące i nie tęsknię za większymi ilościami. Bez żonki – trudniej...

Zastanawiam się, co było pana największą pasją – futbol, fotografia, kuchnia, muzyka, a może kobiety?

Z pewnością miałem okres w życiu, gdy bardzo korzystałem z uroków płci odmiennej.

Sława uderzyła do głowy?

To pewnie dlatego, że o pewnych sprawach nawet z najbliższą osobą nie umiałem rozmawiać. Albo odpowiednio wcześnie zdać sobie sprawy z takiej potrzeby. Wydawało mi się, że miałem bardzo udane życie z moją partnerką, z którą spędziłem ponad dwadzieścia lat. Tak jak o zwycięstwach i porażkach potrafiłem mówić godzinami, tak chyba zabrakło mądrości życiowej, chęci budowania jeszcze silniejszej więzi. Byliśmy blisko i było OK, to nam wystarczało. Teraz jestem szczęśliwy, że trafiłem na takiego człowieka jak Dośka. Jest otwarta i uparta, by nie godzić się na przeciętność w związku. Skoro jest średnio, to niech będzie dobrze, jak jest dobrze, to niech będzie wspaniale. Dośka uwolniła we mnie umiejętność rozmowy o wszystkim. Musiałem skończyć 50 lat i spotkać kogoś młodszego.

Ile młodszego?

26 lat.

Układ nauczyciel – uczennica?

Tylko w niektórych sprawach. Pokazuję jej Polskę, którą mam zjeżdżoną wzdłuż i wszerz. Są miejsca, które uwielbiam i których jeśli nie odwiedzę przynajmniej raz na rok, robię się markotny i narzekający. Korzystając z tego, że naszą pasją są motocykle, staramy się odwiedzać je z żoną. Kiedy Dosia przyleci na dłużej do Polski, śmiejemy się, że daję jej lekcje muzyki. Oczywiście nie umiem grać na żadnym instrumencie, ale dużo muzyki słyszałem, dużo wiem o muzykach i dzielę się wiedzą. Nie powiedziałbym jednak, że jestem nauczycielem, raczej przewodnikiem.

Ale i żona wielu rzeczy mnie nauczyła i wciąż uczy. Na szczęście jest młodsza i mądrzejsza. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania na zasadach belfra i uczennicy. Ponieważ bałem się, że może to tak wyglądać, zrobiłem wszystko, by ruszyła w świat, licząc się nawet z tym, że z niego nie wróci. Wymyśliłem jej zawód. Linie lotnicze Emirates szukały stewardes. Dostała się.

Kochał pan i odpychał?

Zrobiłem to z obawy, że przeze mnie zmarnuje sobie życie. Sądziłem, że nie rozumie, jak szybko mogą dogonić mnie ograniczenia. Można wierzgać, walczyć, ale przecież będę się starzał. Może będę niedołężny, a może tylko niezadowolony, że już nie jestem tak sprawny. Może nie będzie mi się chciało pojechać na rowery w Bieszczady, może nie będę mógł albo będę mógł, ale już nie będę pamiętał, gdzie są Bieszczady. Bałem się, że moja żona nie zdaje sobie sprawy z tego, że prędzej czy później z powodu bliskości ze mną spotka ją krzywda, o którą sama się prosiła. Trochę czasu zajęła mi zmiana takiego postrzegania naszej relacji.

Jak do tego doszło?

Dużo rozmawiamy. Mimo że mieszkamy daleko od siebie, na minimum godzinę dziennie łączymy się przez Skype'a. Jak się jest ze sobą przytulonym na kanapie i słucha się muzyki albo ogląda film, to się nie gada. Jak się czyta, raczej też nie. Nie twierdzę, że to czas stracony, na pewno jest fajnie i blisko, jednak dość cicho. Wystarcza świadomość, że jest się razem. A jak się do kogoś dzwoni, to głupio tak milczeć albo patrzeć w ekran. Porusza się więc mnóstwo tematów, co pozwala poznać drugiego człowieka.

Lubi pan samotność?

A gdzie tam. Brakuje mi fizycznej bliskości. Kiedy jesteśmy razem, wraca ochota na jedzenie, spanie. Samemu opieszale idę do łóżka, nie wiem, czy ze smutków, nerwów czy starości, ale kiedy już mi się uda zasnąć, śpię krócej i po przebudzeniu wstaję, zamiast dospać. Jedzenia nie chce mi się robić, a jak już się zmuszę i stawiam na stole gotowe danie, odrzucam sztućce na bok i powtarzam sobie, że samemu to mi się nie chce... A kiedy Dośka przyjeżdża, gotuję non stop, z przerwą na sen. Ale to inne spanie, mam ochotę pójść do łóżka, przytulić się, zasnąć takim snem energetycznym.

Spotykał się pan już z przyszłą żoną, gdy został zatrzymany po oskarżeniu o gwałt.

Nie zostałem oskarżony, ale pomówiony. Dośka doskonale wiedziała, że spotkałem się z tą osobą, by całkowicie zakończyć długo trwającą relację. Tak, mocno się zdziwiła, kiedy przez dwa dni nie było ze mną kontaktu, jeszcze bardziej, gdy już kupiłem nową kartę telefoniczną (prokuratura zatrzymała mi telefon na cztery miesiące) i z pożyczonego od syna telefonu zadzwoniłem do niej, informując, jak spędziłem dwie ostatnie doby. Dała mi olbrzymie wsparcie. W czwartek wyszedłem z dołka, a w sobotę byliśmy na finale futbolu amerykańskiego na Stadionie Narodowym. Broniłem się, nie chciałem iść, mówiłem, że szmatławce mnie obsmarowują, więc jak pojawię się wśród ludzi z synem, jego dziewczyną i u boku dwa razy młodszej kobiety. Przekonała mnie, że nie mogę zrobić niczego lepszego, niż pokazać, że się nie boję świata, że się nie wstydzę i że mam wokół ludzi, którzy mnie kochają. I ufają mi. Ale to był trudny czas.

Kiedyś stwierdził pan, że po śmierci półtorarocznej córki stał się pan rogaty i nic już nie mogło pana zaboleć.

Nic mnie tak nie dotknęło, nie okradło i nie zmieniło mojego życia, jak utrata Natalki. Nic już tak nie zaboli.

Co to znaczy, że zmieniło się pana życie?

Wypadkowi uległo małe, niczemu niewinne dziecko. Córka, którą uwielbiasz, którą uwielbiała mama i dziadkowie, największe szczęście w życiu. Masz świadomość, że to nie przez ciebie ani nie z winy jej mamy, ale przez błąd ludzki popełniony dwa lata wcześniej przy montażu trzepaka, który przewrócił się akurat w tym momencie, gdy spacerowała obok. Myślisz o tym, jak bardzo ją bolało, bo przecież musiało najpierw boleć, zanim po dwóch dniach zmarła. Zmienia się cały twój świat, jego postrzeganie, pojmowanie tego, co jest szczęściem, a co prawdziwym nieszczęściem. To zostanie we mnie już do końca.

To była najgłośniejsza cisza, jaką pan słyszał? Cisza w domu – bez śmiechu, płaczu?

Życie pisało już inny scenariusz, bo Ala była w trzecim miesiącu ciąży z Jankiem. Ta ciąża, podobnie jak Natalki, była zagrożona i trzeba było się skupić, by stworzyć matce maksimum komfortu. Z jednej strony jest się bezradnym, z drugiej – trzeba w sobie znaleźć siłę. Sam też potrzebowałem otuchy, przytulałem się do brzucha Ali i słuchałem tego, co dzieje się w środku. Starałem się ukoić jakoś nasze nerwy. Przekonywałem żonę i samego siebie, że jest rozpacz, smutek, dramat, ale po stracie Natalki naszym obowiązkiem wobec życia – jakkolwiek głupio by to brzmiało – jest wychować następne dziecko.

Tak mówił rozsądek, ale przecież są też emocje.

Noce i moment porannego przebudzenia były najgorsze. Trenowałem trzy razy dziennie – raz na boisku, a dwa razy w autobusach, bo musiałem dojeżdżać z Międzylesia na Gwardię, a wtedy nie było czegoś takiego, jak rozkład jazdy. Tłok był okrutny. Nawet kiedy rozpaczałem, wieczorem byłem tak skatowany, że udawało mi się zasypiać. Jednak gdy budziłem się w nocy albo wstawałem rano, liczyłem, że wszystko okaże się tylko koszmarem. Że zaraz zniknie. Nie zniknęło, Natalka w snach wracała jeszcze często. W mojej koszuli z kołnierzem postawionym na sztorc.

Śmierć ojca dotknęła pana równie mocno?

Tak naprawdę po śmierci Natalki nie miałem szans przejść prawdziwej żałoby. Codziennie musiałem chodzić na treningi, gdzie spotykałem dwudziestu kilku facetów. Każdy miał swoje życie, a ja byłem jedynym, no może jednym z dwóch, którzy przeżywali jakiś dramat i odczuwali głęboki smutek. Byłem w mniejszości, z którą nie można było się obchodzić jak ze zgniłym jajkiem. Przecież uprawialiśmy sport, a ten niesie ze sobą innego rodzaju emocje. Zwycięstwa, porażki, wściekłość na sędziego, na dziennikarzy – to były problemy codzienności.

Okres po śmierci taty jest pierwszym czasem żałoby w moim życiu i chyba nie zdawałem sobie sprawy, jak jest ważny i jaki trudny. Nie byłem na to przygotowany.

Da się na to w ogóle przygotować?

Tata nie łudził się, że z hospicjum wychodzi się o własnych siłach i wraca do domu. Marzył o tym, by koszmar już się skończył, by spokojnie zasnął i „obudził się u wielkiego Manitou" – jak mawiał. Wydawało mi się, że go rozumiem, zwłaszcza że miałem potężne poczucie niezgody na jego cierpienie. Facet utrzymujący kontakt ze swoimi uczniami, których 40 lat temu jako nauczyciel doprowadził do matury w technikum na Konopczyńskiego, nie mógł być złym człowiekiem. Nie godziłem się z tym, że musiał znosić taki ból.

Pan ma wielu przyjaciół?

Tryb życia piłkarza wykluczał utrzymywanie przyjacielskich kontaktów.

Koledzy z Legii spotykali się w „Garażu" na piwie całkiem regularnie.

Trudno jednak stwierdzić, że łączyła ich przyjaźń, byli kumplami. To śmieszne, że z wieloma kolegami z tamtych czasów dziś dogaduję się dużo lepiej. Może wszyscy dojrzeliśmy, a może już po prostu nie oddziałujemy na swoje życie tak mocno.

Chodził pan swoimi ścieżkami? Oni rozmawiali o imprezach, a pan o książkach? Mieli pana za snoba?

Jeśli chodzi o snobizm, to dzisiaj patrzę na siebie z dystansu i widzę, jak strasznym byłem gadżeciarzem. Uwielbiałem mieć fajną zapalniczkę albo zegarek. Chociaż tych zegarków to nie żałuję, bo tylko one i obrączka przysługują mężczyźnie jako biżuteria. Mam kilka niezłych zegarków, eleganckich.

Dorobił się pan na piłce? To były przecież interesujące czasy, jeśli chodzi o uczciwość meczów w polskiej lidze.

Nigdy nie przychodziło mi do głowy, by wyciągnąć rękę po coś innego niż efekt mojej pracy. Piłkarze, którzy sprzedawali mecze, wiedzieli, że nie mogę się o tym dowiedzieć, ci, którzy od nas kupowali, wiedzieli, że do mnie nie ma co przychodzić. Po odejściu z Legii do Widzewa przez jakiś czas słyszałem co prawda z trybun „Szczęsny pedał, Legię sprzedał", ale ci, co to śpiewali, mieli chyba coś innego na myśli. O ile w ogóle mieli cokolwiek na myśli.

Magazyn Plus Minus

 

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Rz: To prawda, że nie napisze pan biografii, bo musiałby uciekać za granicę?

Nigdy tak nie powiedziałem, ale dobrze przemyślałem to, że książki nigdy nie napiszę. Pisanie bez krwi i mięsa nie ma sensu – Marcel Proust stworzył już przecież „W poszukiwaniu straconego czasu". Pisanie z krwią i mięsem wiąże się natomiast z grzebaniem w życiorysach ludzi sprzed 20, 30 lat. A jakby im grzebać, to trzeba byłoby być fair i pogrzebać także sobie.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów