Krzysztof Koehler: Sarmacja i polskość

Sarmację trzeba hołubić, pielęgnować, opiewać, bo kiedy ona w nas będzie zanikać – wcale nie jestem pewien, czy nam jako Polakom uda się przetrwać – mówi Mariuszowi Cieślikowi poeta, eseista, badacz staropolszczyzny - mówi Krzysztof Koehler.

Publikacja: 16.02.2018 16:00

Krzysztof Koehler: Sarmacja i polskość

Foto: PAP, Stach Leszczyński

Plus Minus: Pana książkę „Palus sarmatica" (sarmackie bagno, moczary) wyróżniono nagrodą Identitas, nagrodę Mackiewicza otrzymał w roku 2017 Jacek Kowalski za „Sarmację". Jeśli nawet to zbieg okoliczności, to bardzo znaczący. Dlaczego ten temat wraca właśnie teraz?

Oczywiście można powiedzieć, że doceniono naszą pracę na rzecz przywracania Sarmacji refleksji współczesnej. Zajmuję się tą tematyką od lat 90. Praca ta toczyła się w różnych odsłonach: od doktoratu, przez antologię poezji sarmackiej, eseje, zajęcia na różnych uczelniach (w Polsce i w USA), aż po ten typ hipertekstu, tworzonego dla strony internetowej Muzeum Historii Polski, który ostatecznie przekształcił się w książkę.

Z drugiej strony można powiedzieć, że działanie to miało szerszy kontekst. Wpierw rozmawiało się o Sarmacji w kontekście dyskusji o wyborze polskiej tożsamości narodowej na progu niepodległości, w ostrym, niekiedy bezpardonowym klinczu z narracją wstydu, odrzucenia tej części tradycji w imię przyjęcia perspektywy progresywistycznej czy postnowoczesnej. Później dyskusja toczyła się w sporze z wizją kultury liberalnego kapitalizmu, wyzwolonego od ciężaru zobowiązań wobec tradycji. Kulturę sarmacką zaczęto oskarżać już nie tylko o ksenofobię, megalomanię, obskurantyzm, zabobon, parafialny prowincjonalizm, ale też o kolonializm i niewolnictwo. Zatem też być może nagrody te to jakaś forma docenienia naszego trwania, naszego wieloletniego usytuowanie się w sporze.

I na koniec: być może nagroda jest jakąś antycypacją tego, co ma nastąpić. Być może czeka nas jakaś kolejna odsłona tego wielowiekowego sporu o polską tożsamość.

Myślę, że właśnie jestem świadkami tego procesu. Nie przypadkiem te nagrody przyznały gremia kojarzone z konserwatyzmem. Większa część elit liberalnych uważa, że tradycji sarmackiej powinniśmy się wstydzić, w najlepszym wypadku wyzwolić od niej. Pan mówi: bądźmy z niej dumni, bo była wspaniała i wyjątkowa.

Jest pewien mocno ugruntowany w dziejach naszej myśli nurt wobec sarmackości krytyczny. Sięga czasów oświecenia. Wtedy ta tradycja kojarzyła się fatalnym okresem saskim. Z kolei krakowscy konserwatyści wydali wyrok na szlachecką rzeczpospolitą, widząc w niej przyczynę upadku Polski i w konsekwencji rozbiorów. Racjonalizm „stańczyków" odciął ich od zrozumienia epoki, w której innymi kierowano się pobudkami. A marksiści jeszcze ten dyskurs zabarwili swoją metodologią, przecież wiedzieli lepiej, jakim prawom powinna podlegać historia.

Ale w postrzeganiu Sarmacji jest też tradycja, nazwijmy ją delikatnie, nadmiernie pozytywna. Określiłem ją swego czasu mianem „cepelii szlacheckiej": to ci wszyscy poszukiwacze sarmackich oryginałów (sądzę, że dosyć mocno nie lubili ich ani Juliusz Słowacki, ani Cyprian Norwid); ukoronowaniem tej tradycji lukrującej była chyba „Trylogia" Henryka Sienkiewicza (a potem filmy Jerzego Hoffmana). To skutkuje do dziś zjawiskami określanymi za pomocą przymiotnika „staropolski": zajazd, kuchnia, a nawet browar.

Robert Górski napisał o tym skecz dla Kabaretu Moralnego Niepokoju. Grał kelnera ubranego w kontusz, który proponuje gościowi potrawy o niesłychanie wyszukanych nazwach udających staropolskie.

Ano właśnie, szlachecka cepelia przeżywa dziś renesans. To utrudnia zadanie odsłonięcia sarmackiej tradycji, wolnej od doraźnych, często politycznych, interpretacji. Dla mnie jest to bowiem niezwykła formacja kulturowa, trwająca na ziemiach polskich i u naszych wschodnich sąsiadów minimum 300 lat. Warto to sobie uświadomić zwłaszcza dzisiaj, kiedy mamy hucznie obchodzić stulecie niepodległości. Kultura szlachecka, sarmacka dominowała w tej części Europy trzykrotnie dłużej i to na ogromnym terytorium (w najlepszym swym okresie Rzeczpospolita obejmowała prawie milion kilometrów kwadratowych!). Wykształciła własne wzorce obyczajowe, zespół idei republikańskich, style budowlane, modę, kuchnię, wspaniałą literaturę. Możliwe, że skwapliwość, z jaką odcinamy się od tego ogromnego dorobku cywilizacyjnego, wynika z naszego współczesnego zaburzenia w ocenie własnej wartości jako wspólnoty. Nie widzę powodu, by się na to godzić. To była wielka kultura, absolutnie wyzbyta kompleksów. Miała w sobie wielką atrakcyjność i fascynowała obcych. Świetnie potrafił tę energię – właściwą dla silnych, ale pokojowo nastawionych kultur – odczytać Adam Mickiewicz.

Z jakich źródeł czerpali Sarmaci, tworząc swoją kulturę?

Intrygujące jest rozpoznawanie śladów orientalnych, także w sferze militarnej i materialnej. Chodzi mi np. o męskie fryzury i stroje, ale też o uzbrojenie. Wpływów czeskich i węgierskich było całkiem sporo. Oczywiście wielki wpływ na kulturę sarmacką miało rzymskie chrześcijaństwo, czyli katolicyzm, choć jak wiemy, spore znaczenie dla części szlachty, szczególnie w wieku XVI, miał kalwinizm. Na Wschodzie zaś dużą rolę kulturową odegrało wyznanie prawosławne, potem, po 1596 r., grekokatolickie. Należy wciąż pamiętać, jak poczesne miejsce w kulturze sarmackiej rzeczypospolitej odgrywała obecność Żydów, którzy od XV w. ściągali na teren Rzeczypospolitej z zachodniej Europy, szukając azylu przed prześladowaniami.

W ogóle sytuacja taka, że Rzeczpospolita była ziemią bezpieczną, wydaje mi się wielką wartością tej kultury. Zauważono to już w XVI w. To potężne państwo właściwie nie posługiwało się przemocą. Ostatnio niektórzy wywodzą co prawda, że np. panowie kierowali agresję przeciwko poddanym, a obywatele Korony wobec Ukrainy, niemniej jednak filozofia polityczna wspólnoty formułowana była wokół odparcia zewnętrznego zagrożenia, a nie militarnych podbojów. Stąd idea antemurale christianitatis, przedmurza chrześcijaństwa. Poza tym szlachta zwoływała się w pospolite ruszenie w celu obrony, nigdy nie w celu ataku.

Wracając zaś do źródeł, błędem byłoby nie wskazać na źródło najbardziej zasadnicze: całą ogromną i rozbudowaną tradycję republikańskości, przede wszystkim wywodzącą się ze starożytnego Rzymu. Bohaterowie kultury i literatury antycznej są właściwie bohaterami kultury staropolskiej. I do nich się nieustannie nawiązuje, mówiąc o słowiańskim Achillesie czy Cyceronie. A największy poeta słowiańszczyzny – Jan Kochanowski – odwołując się do toposów horacjańskich, konstruuje ideę ziemiańską, czyli w szlacheckim dworku osadza Rzymian.

Sarmacka Rzeczpospolita to przedmurze chrześcijaństwa, a jednocześnie kraj wielu wyznań: kalwinizmu, prawosławia, greckiego i rzymskiego katolicyzmu. Nie ma tu sprzeczności?

Barok to epoka sprzeczności. Żartuję. Choć może nie do końca. Antemurale rodzi się jako idea geograficzno-polityczna, dużo wcześniej niż reformacja, i zakłada ochronę wartości związanych z kulturą europejską. To oczywiście nie były łatwe kwestie, kiedy polskie oddziały złożone ze szlachty katolickiej i protestanckiej były na przykład zagrzewane przez jezuitę Piotra Skargę do wojny ze Szwedami, czyli protestantami. Szlachta czy magnaci prawosławni walczyli z Moskwą i bynajmniej nie mieli zbyt wielkich sympatii do moskiewskiej, jak się mówiło, samojedzi. Rzeczpospolita była pewną kulturą polityczną, połączoną zespołem wartości, „wspólnotą pożytku", jak to przenikliwie określił Stanisław Orzechowski. Uważano w Polsce, iż rodowód tej wspólnoty sięga antycznego republikanizmu. To była podstawowa nić wiążąca obywateli Rzeczypospolitej. Traktowano te wartości jako europejskie dziedzictwo, którego należało ramię w ramię bronić przed tureckim czy moskiewskim zagrożeniem. Albo inaczej: w ten sposób lubiono o tym mówić.

A jak było naprawdę? Czy ówczesna Rzeczpospolita była zdrowym organizmem politycznym? W tej kwestii mamy dwie sprzeczne narracje. Jedna afirmująca, której najważniejszym przedstawicielem jest Jarosław Marek Rymkiewicz, i druga, znacznie silniejsza, negatywna. W szkole, w obiegu publicznym bodaj od czasu zaborów, a już z pewnością w PRL, wciąż słyszeliśmy, że szlachecka wolność posunięta była do granic absurdu i to była przyczyna utraty niepodległości. Magicznym, wciąż przywoływanym, sformułowaniem w tym kontekście jest „liberum veto".

Z perspektywy dzisiejszej czy pozytywistycznej – pewnie była organizmem chorym. Z perspektywy władzy absolutystycznej wieku XVIII w Rosji czy w Prusach – zapewne to był ustrój absolutnie anachroniczny. Sądzę, że Rzeczpospolita była takim organizmem politycznym, który wiele wymagał od obywateli. Ja całkiem świadomie od XVII w. wędruję do wieku XVI. Tam, kiedy umiera Zygmunt August, odpowiedzialny politycznie naród szlachecki podejmuje się z własnej woli zadania ocalenia wspólnoty, rezygnuje ze swego w imię dobra wspólnego.

Liberum veto? Przecież to jest idealna zasada, która wymaga idealnych ludzi. Zakłada mianowicie, że każdy musi sobie odpowiedzieć na pytanie: czy mam wystarczające powody, by wyrazić swój zdecydowany protest wobec dyktatu większości. Szlachecka wspólnota ryzykowała, obdarzając jednostkę niesamowitą wolnością i licząc na to, że będzie szła za nią odpowiedzialność. Ale w istocie cała sprawa była dosyć prosta: decyzję trzeba było podejmować jednogłośnie. Ważne więc było ucieranie głosów. Istotna była dyskusja, debata, przekonywanie oraz szacunek dla prawa i zwyczajów. I bardzo długo, prawie 100 lat, to naprawdę działało! To, co się zaczęło dziać po pierwszym przerwaniu sejmu przez liberum veto, stanowiło nie lada problem prawny: obywatel, który powiedział „nie pozwalam", opuścił obrady. Nie dało się go przekonać, bo go nie było. Decyzja o przyjęciu jego postulatu była bolesna, ale podjęto ją w imię poszanowania prawa jednostki do posiadania innego zdania niż większość.

Wcale mi się to nie podoba, ale zarazem podziwiam ów sarmacki „azard": mam takie wrażenie, że to było coś więcej niż zwykła pragmatyka czy kalkulacja polityczna. To był jakiś skok Polaków w inność, odmienność, niezwykłość. Sądzę, że Jarosław Marek Rymkiewicz to dostrzega.

A co odpowiedziałby pan tym, którzy w Sarmatach widzą kolonizatorów i panów władających niewolnikami. Ta perspektywa pojawia się coraz częściej, zwłaszcza w publicystyce.

Są badacze, niekoniecznie tylko lewicowi publicyści, którzy na ten aspekt kultury sarmackiej zwracają uwagę. Na przykład Jan Sowa, który w „Fantomowym ciele króla" powołuje się na wcześniejsze badania kwestii chłopskiej. Są też historycy, którzy odpowiadają na to, że Sowa i jego poprzednicy po prostu błędnie odczytali dane. Historycy zapewne będą się o to spierać całymi latami. Oczywiście, ziemie ukrainne były kolonizowane, ale przecież nie w ten sposób, jak Europejczycy kolonizowali obce lądy. Stosuje się tu termin, który ma powszechnie przyjęte znaczenie i opisuje nim odmienną rzeczywistość. Chodzi o wywołanie wrażenia podobieństwa czy tożsamości zjawisk.

Jeszcze ciekawsze jest przyjrzenie się temu, kiedy pojawiły się owe zarzuty: mam wrażenie, że wówczas, kiedy dzięki prof. Ewie Thompson zaczęto postrzegać Polskę w kategoriach postkolonialnych (traktując rozbiory jako akt kolonizowania kultury polskiej przez obce państwa). Nasi dyżurni publicyści uznali zapewne, że tak się nie godzi i warto przypomnieć postkolonialnym Polakom, że mieli za sobą etap kolonialny. A przecież o „ucisku chłopa" przez szlachtę mówiło się powszechnie w okresie marksistowskiej krytyki Polski szlacheckiej. I teraz to myślenie wraca.

Podczas spotkań na temat Sarmacji, kiedy opowiadam o różnych interesujących zjawiskach kultury, pojawia się sakramentalne pytanie, czy to aby nie efekty niewolniczego znęcania się nad chłopem. Nie mam gotowej odpowiedzi na to pytanie, zależy, kto pyta i po co to czyni. Jeśli chce faktycznie wiedzieć, to próbuję mu powiedzieć, że tak to niestety w ówczesnej Europe fatalnie wyglądało i mnie się to też nie podoba: wyzysk – mówiąc językiem marksistowskim – klas niższych przez wyższe był okropny, permanentny i trwał wiele wieków. Ale, powtarzam to ciągle, my nie o tym rozmawiamy: nie mówimy o ekonomicznych przyczynach dominacji danej kultury, ale o niej samej. Tak, wyzyskiwano chłopów, wiemy to, pytanie, co mamy zamiar z tą wiedzą zrobić. Czy okrutna polityka Francji wobec jej kolonii uniemożliwia nam uznanie dla jej osiągnięć kulturowych? A bestialskie traktowanie rdzennej ludności przez białych w Ameryce Północnej nie pozwala nam rozważać dokonań amerykańskiej demokracji?

Dużo mówimy tu o sarmackim republikanizmie, szlacheckiej demokracji, idei przedmurza, krótko mówiąc, o kwestiach politycznych. Ale przecież to jest również wspaniała oryginalna kultura, która dziś nie zawsze jest doceniana. Które z jej osiągnięć uważa pan za najważniejsze?

Najchętniej ująłbym to w ten sposób: lubię w tej kulturze jej niesłychaną żywotność. Pociąga mnie szlachecka fantazja. Swego czasu uderzyło mnie to, kiedy czytałem XVIII-wieczne pamiętniki Marcina Matuszewicza, a ostatnio to samo mi się przydarzyło podczas pracy nad monografią o Wespazjanie Kochowskim, jednym z najbardziej oryginalnych pisarzy wieku XVII. Sięgnąłem po książkę Jana Czubka sprzed ponad 100 lat, gdzie autor korzystał z dokumentów z epoki. Widać w niej, jak niezwykła była aktywność społeczna, ale i podróżnicza, finansowa, polityczna, sąsiedzka – nie wiem, jaka jeszcze – tych ludzi. To naprawdę była epoka silnych osobowości, oryginałów, którym ich kultura pozwalała wykazywać się przedsiębiorczością, odwagą i pomysłowością.

Jestem wielkim miłośnikiem szlacheckich dworków, a raczej tropicielem ich śladów, tego, co pozostało w ukształtowaniu terenu, charakterystycznym nasadzeniu starych drzew (o dziwo, drzew może już nie być, ale śladów, które wryły się w krajobraz, nie da się zatrzeć). Mogę z niemałą dumą powiedzieć, że potrafię już rozpoznać miejsce „dworkowe" właściwie bez błędów.

Uwielbiam odwiedzać nieco zapomniane kościoły czy klasztory. Czytam tam stare, niekiedy zatarte już epitafia, oglądam poutrącane płaskorzeźby, resztki ściennych malowideł.

A ówczesna literatura?

Niezwykłe wrażenie robi na mnie inwencja pisarzy barokowych; niektóre frazy, konstruowane przez mało znanych autorów z głębokiej czeluści wieku XVII czy XVIII, owe „Przeraźliwe echa trąby ostatecznej", owe „Wojska serdecznych nowo rekrutowanych afektów", robią na mnie znacznie większe wrażenie niż setki stron zapisanych przez pracowitych literatów wieku XIX czy naszej współczesności. Kultura sarmacka była emanacją doświadczanej przez jej uczestników wolności: twórczej, obywatelskiej i, do dzisiaj wyczuwalnej, radości istnienia.

Nieodmienną czułością darzę rękopisy gromadzone w domowych zbiorach rodowych: silvae rerum. To dzięki nim niektórzy poeci barokowi wciąż „publikują" nowe utwory, bo wciąż można znaleźć, zwłaszcza w wielkich archiwach nie tylko polskich, napisane wtedy wiersze lub wersje alternatywne tych znanych utworów.

Przez kilka ostatnich lat, kiedy pisałem blog „Palus sarmatica", ale i wcześniej, jeszcze w latach 90., kiedy zbierałem materiały do swego doktoratu, miałem przywilej bycia obdarowanym pasją sarmacką przez takich ludzi jak Tadeusz Ulewicz, Tadeusz Chrzanowski czy Anna Sucheni-Grabowska. To wtedy, by lepiej zrozumieć tę kulturę, zamieszkałem w sąsiedztwie największego, moim zdaniem, poety języka polskiego – Wacława Potockiego. Ta kultura płynęła wieloma nurtami i miała w sobie moc i siłę przyciągania. Siła ta emanuje do dzisiaj.

Sarmaci to z definicji wojownicy. I wojen w tamtej epoce nie brakowało. Ale przecież co najmniej równie ważna była kultura dworku: polowania, kuligi, swaty, bale, wizyty – najczęściej zupełnie niespodziewane. Polska ówczesna nie była krajem wielkich miast ani magnackich zamków, tylko szlacheckich siedzib. W jednej mieszkał Potocki, w innej Pasek, w jeszcze innej Jan Kochanowski. Można chyba w pewnym uproszczeniu powiedzieć, że w tamtej kulturze sejmik był negotium, tym miejscem, gdzie najczęściej poświęcano czas wspólnocie, a dworek – otium, miejscem duchowego rozwoju.

Zgadza się. Pamiętam, kiedy uczyłem się do egzaminu z literatury staropolskiej, na pierwszym roku polonistyki w 1983 r., sporo czasu zajmowało mi rozważanie, czy na przykład Jan Kochanowski mógł pójść na wódkę z Sępem-Szarzyńskim albo z Paskiem. To mi pozwalało jakoś ułożyć sobie tych ludzi w czasie. Oczywiście, Pasek pewnie mógł się spotykać z Kochowskim, albo z Potockim (zapewne Kochowski widywał się z Potockim). Z czasem gdzieś się to wszystko zaciera i chętnie wrzucamy twórców do jednego worka. Pewnie o to chodzi, ale ja tak nie potrafię, ja po prostu wielu z tych dawnych twórców do dzisiaj traktuję jako dosyć bliskich mi ludzi. I przez lata stawałem się sąsiadem tych autorów, których pan wymienił.

Może na tym polega trwałość kultury, że wszyscy stajemy się takimi swoimi sąsiadami. Życie porządnego szlachcica, porządnego – to znaczy takiego, który uznawał się za obywatela, czyli odczuwał powinność angażowania się w sprawy publiczne (sejmiki, sądownictwo, urzędy, elekcje czy pospolite ruszenie) – miało właśnie takie dwa uzupełniające się elementy: zatrudnienie w sferze publicznej i „niepróżnujące próżnowanie" w rodowej siedzibie. Szlachcic często spędzał w nim całe swoje życie. Interesujące jest to, że nie czuł się – mieszkając na wsi – wyalienowany. Oczywiście, mówię tak na podstawie świadectw, w większości literackich.

W ogóle, muszę się przyznać, niekiedy spada na mnie lęk, że opowiadam o jakimś swoim wyobrażeniu, które uzyskałem na podstawie literatury, mów, pamiętników, korespondencji, zatem słów w większości – trochę dołóżmy do tego portretów, zabytków materialnych, dzieł sztuki, struktur architektonicznych. Że pociąga mnie moja własna opowieść, w której miałem zacnych poprzedników: Aleksandra Bruecknera, Władysława Łozińskiego, księdza Kitowicza czy Jana Stanisława Bystronia. Czy to jest opowieść adekwatna do tego, o czym opowiada? To pytanie, mocno dopinguje do poszukiwań.

W jakim stopniu my, współcześni Polacy, jesteśmy spadkobiercami Sarmatów?

Rozglądam się dokoła i widzę w Polakach to, co widziałem w Sarmatach: zaradność, ochotę do działania, jakiś rodzaj niezmordowanej aktywności. Oczywiście, przytłaczająca większość z nas nie ma w sobie szlacheckiej krwi, co uwielbiają wytykać koledzy z opcji krytycznej wobec sarmatyzmu. Zapominają jednak, że istnieje coś takiego jak dziedziczenie kulturowe: wzory, normy, zasady, które mają funkcję formatywną dla całych społeczeństw. Takie dziedziczenie to coś więcej niż geny.

Zatem widzę tę aktywność, widzę niezwykłą ochotę do wyrażania swojego zdania, potencjał odwagi, brawury, jakieś zachowania nieszablonowe, zaskakujące podejmowanie wyborów, niechęć do bycia krytykowanym (stąd takie niepowodzenie serwowanej Polakom przez lata pedagogiki wstydu). Widzę w tym cechy sarmackie.

Nigdy nie zapomnę opowieści jednego z profesorów z amerykańskiej uczelni, który wyjawił mi przyczyny, dla których uwielbia Polaków. „Z wami nigdy nie da się nudzić. Kiedy z ludźmi z innych krajów wychodzimy z konferencji i ktoś rzuci nazwę lokalu, dokąd zmierzamy, reszta podporządkowuje się temu zaleceniu i idzie tam, gdzie powiedziano. Jeśli towarzystwo składa się z Polaków – jest zawsze podobnie: kiedy tylko ktoś rzuci nazwę jakiegoś miejsca, zaraz ktoś inny odezwie się koniecznie: dlaczego właśnie tam? Kiedy są Polacy, zaczyna się spór, debata, przekonywanie, niekiedy – rozejście się grupy. Ja mam wrażenie, zawsze, że wam jeszcze na czymś zależy".

Zdaję sobie sprawę z ceny czy też ciężaru tej tradycji. Podobnie jak zdaję sobie sprawę z tego, jaką cenę musiała płacić za „oryginalność" pana Paska jego rodzina czy osoby, które zostały okaleczone jego mieczem bądź były przezeń ciągane po sądach. Ale rozumiem to tak: to jest cena, którą trzeba zapłacić, by się ocalić. Uważam, że – chwała Bogu – wciąż sarmacka jest nasza religijność katolicka, obrzędowa, wspólnotowa. Póki na odpuście w Bruśniku będą sprzedawać kiszone ogórki, póki tłumy ludzi z okolicznych wiosek zjeżdżać się będą na odpust do Tuchowa, Podkamienia, Gidli, Studziannej – wymieniam niektóre tylko nazwy z wiersza Kochowskiego o sanktuariach – póki słuchać tam będą mszy, a potem łazić po straganach, objadając się kiełbaskami z grilla – póty, mówię to całkiem poważnie, Sarmacja będzie ciągle w nas żyła.

I to jest jedyny spadek po niej?

Nie samym grillem człowiek żyje, choć to też ma swoje znaczenie. Sarmacja zaszczepiła w nas też coś, co dzisiaj nazywa się myśleniem misjonistycznym. Zakłada ono, że Polacy, Rzeczpospolita, mają do odegrania jakąś misję w świecie, misję we wspólnocie chrześcijańskiej. Może to najbardziej porywająca, najczystsza myśl tkwiąca wewnątrz sarmackiego świata: że wspólnota polityczna, jaką stanowią wolni obywatele, ma do odegrania jakąś rolę w wielkim planie zbawienia, w dziejach naszego kontynentu i świata. Do tej czystej myśli odwoływał się swoim nauczaniem i działaniem kardynał Stefan Wyszyński, a jego spadkobiercą został papież z Polski – Karol Wojtyła, święty Jan Paweł II. Wydaje mi się, że to jest dziedzictwo najbardziej kruche, bo narażone jest na największą krytykę, wyśmianie: wy, niedouczeni, niedokształceni Polacy, marzycie o jakiejś misji do odegrania? Powinniście się samej takiej myśli wstydzić, odrzucić ją, kiedy tylko zaświta w waszych megalomańskim głowach – mówiono nam przez lata.

Ale, ja mam takie wrażenie, powiadam, że intuicja to bardziej niż jakiś rodzaj wiedzy czy humanistycznego wywodu, że ta zbiorowa nasza katolickość to jednak jakaś widzialna, silna osłona czy zbroja owej szczytnej i pięknej myśli. Kardynał Wyszyński budził odwagę Polaków w tym względzie, dokonując narodowych rekolekcji w przeddzień obchodów tysiąclecia chrztu Polski, doświadczyłem, jak subtelnie, delikatnie i konsekwentnie do owej odwagi myślenia w kategoriach misyjnych o sobie skłaniał swoich rodaków papież. To jest sedno naszego sarmackiego dziedzictwa.

Nie jest jednak tak, by to wszystko miało trwać wiecznie: rodzą się wciąż nowe pokolenia, stare coraz szybciej odchodzą. Stąd Sarmację trzeba hołubić, pielęgnować, opiewać, bo kiedy ona w nas będzie zanikać – wcale nie jestem pewien, czy nam jako Polakom uda się przetrwać.

—rozmawiał Mariusz Cieślik (Program III Polskiego Radia)

Krzysztof Koehler jest profesorem na warszawskim Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego, autorem kilkunastu książek naukowych, poetyckich i eseistycznych, m.in. „Boży podżegacz. Opowieść o Piotrze Skardze", „Stanisław Orzechowski i dylematy humanizmu renesansowego", „Palus sarmatica". Przez kilka lat kierował TVP Kultura, obecnie pełni funkcję zastępcy dyrektora Instytutu Książki

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Pana książkę „Palus sarmatica" (sarmackie bagno, moczary) wyróżniono nagrodą Identitas, nagrodę Mackiewicza otrzymał w roku 2017 Jacek Kowalski za „Sarmację". Jeśli nawet to zbieg okoliczności, to bardzo znaczący. Dlaczego ten temat wraca właśnie teraz?

Oczywiście można powiedzieć, że doceniono naszą pracę na rzecz przywracania Sarmacji refleksji współczesnej. Zajmuję się tą tematyką od lat 90. Praca ta toczyła się w różnych odsłonach: od doktoratu, przez antologię poezji sarmackiej, eseje, zajęcia na różnych uczelniach (w Polsce i w USA), aż po ten typ hipertekstu, tworzonego dla strony internetowej Muzeum Historii Polski, który ostatecznie przekształcił się w książkę.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków