Barry Lopez. Arktyczne marzenia czyli gdy słońce nie wschodzi na wschodzie

Zimą na Dalekiej Północy słońce powoli wynurza się na południowym horyzoncie, a potem znika niemal w tym samym miejscu, podobnie jak wieloryb obracający się na grzbiecie. Zasada, że „słońce wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie", na Arktyce nie działa.

Aktualizacja: 18.01.2020 12:45 Publikacja: 17.01.2020 17:30

Barry Lopez. Arktyczne marzenia czyli gdy słońce nie wschodzi na wschodzie

Foto: Shutterstock

Zimowym popołudniem – w dniu bez wschodu słońca, przy świetle księżyca, który nie zaszedł od sześciu dni – stoję na zamarzniętej powierzchni oceanu, jakieś trzydzieści kilometrów od przylądka Mamen na Wyspie Mackenziego Kinga. Lodowa pokrywa morza w cieśninie Hazen nie jest całkiem pozbawiona cech charakterystycznych, ale na jej powierzchni nie widać także żadnych śladów gwałtownych wydarzeń, jakie moglibyśmy ujrzeć na przykład na Morzu Lincolna. Prądy są tu względnie spokojne. W ciągu dziewięciu albo dziesięciu miesięcy, gdy mróz skuwa ocean, ta rozległa lodowa platforma spoczywa niemal bez ruchu.



Spoglądając na południe, dostrzegam wąski pasek nieba fioletowo-kobaltowej barwy, rozciągający się na jakieś osiemdziesiąt stopni kątowych nad horyzontem. Jednak śnieg i lód prawie nie odbijają tych kolorów. Dominuje odbite światło księżyca w tonacji zamglonego błękitu. W jego blasku wzrok biegnie na odległość trzech do pięciu kilometrów, ale w tej bladej poświacie wszystkie kontury są rozmazane. Nie licząc paska horyzontu na południu, w odcieniu siniaka, świat wokół mnie to tylko lód, oświetlony przez księżyc, i czarne niebo.

Ponieważ księżyc jest w pełni, niebo nie ma głębi, ale gwiazdy świecą jasno. I to właśnie one przykuły moją uwagę w połowie spaceru. Tuż nad moją głową znajduje się Polaris, Gwiazda Polarna. Wcześniej, ilekroć zlokalizowałem na niebie Wielką Niedźwiedzicę i przesuwałem wzrokiem wzdłuż wyobrażonej linii wyznaczonej przez gwiazdy tej konstelacji, szukając Polaris, kierowałem wzrok ku północy. Tego popołudnia patrzę prosto do góry.

To astronomiczny przypadek, że Gwiazda Polarna leży tuż nad geograficznym biegunem północnym Ziemi (nie ma analogicznej gwiazdy nad biegunem południowym). Wydaje się, jakby znajdowała się dokładnie na przedłużeniu osi Ziemi i odkąd człowiek wpatruje się w niebo, zmieniła położenie tak nieznacznie, że uważamy je za niezmienne. I niemal tak jest; miejsce Gwiazdy Polarnej na firmamencie było zawsze na tyle stałe, że od niepamiętnych czasów stanowiła punkt odniesienia dla żeglarzy przemierzających morza półkuli północnej. Matematyczny punkt położony na niebie powyżej bieguna północnego astronomowie nazywają północnym biegunem niebieskim i Gwiazda Polarna znajduje się niecały stopień kątowy od tego punktu.

Widzę ją teraz bezpośrednio nad swoją głową, żółtawą gwiazdę, sto razy większą od naszego Słońca, alpha Ursae Minoris, jedyną gwiazdę, która, jak się wydaje, nigdy się nie porusza. Wokół niej krąży siedem gwiazd jasnych i siedem bledszych, które można połączyć w wyobraźni, tworząc dobrze znany obraz kubka z uchwytem, albo zobaczyć na niebie biodra i ogon Wielkiej Niedźwiedzicy, Ursa Maior. We wczesnych dziejach cywilizacji zachodniej uważano, że rejony świata położone daleko na północy znajdują się bezpośrednio pod tymi gwiazdami. Grecy nazwali cały ten region Arktikós, krainą wielkiego niedźwiedzia.

Mieszkańcy Starego Świata uważali Arktykę za miejsce niedostępne. Sądzili jednak, że poza tą posępną i wrogą krainą pograniczną wcale nie jest niezamieszkała. W mitologii greckiej tę najodleglejszą część Arktyki – region położony dalej na północ niż miejsce narodzin Boreasza, północnego wiatru – opisywano wręcz jako krainę żyznych osadowych gleb, łagodnie błękitnego nieba, delikatnej bryzy uosabianej przez Zefira, płodnych zwierząt oraz drzew, które rodziły owoce nawet zimą. Mieszkańców Hiperborei, jak ją nazwano, uważano za najdawniejszą rasę ludzką i sądzono, że usposobieniem przypominają zamieszkiwaną przez nich krainę – są skłonni do współczucia, nie mają żadnych potrzeb i cechuje ich kontemplacyjny charakter. W niektórych legendach związanych z Hiperboreą występują zaskakujące wizje tej niezmąconej aury – na przykład obraz białych piór spadających z nieba. (Przypuszczalnie to aluzja do delikatnych blaszek dużych płatków śniegu, jednak skojarzenie to nie jest wyłącznie metaforyczne. Na wybrzeżu Alaski pewnego letniego dnia ujrzałem lecące nad moją głową ogromne stado kaczek, które zmieniały upierzenie; na ziemię opadały setki piór, kołyszących się bezgłośnie jak płatki śniegu. Pewne podobieństwa można znaleźć także w dziewiętnastowiecznych opowieściach o eksploracji Arktyki, na przykład w opisach szronu, który pokrywał całe olinowanie statków, przypominając delikatne ptasie pióra).

Może Grecy zasłyszeli jakieś opowieści podróżników o łagodnym, spokojnym lecie na Północy i stworzyli na ich podstawie obraz niezmąconego przez troski życia Hiperborejczyków. Jednak dużo częściej przywoływano mroczną stronę tych krajobrazów. Członkowie kultur rodzących się na Południu uważali je za pustkowie zmarzniętych gór, gwałtownych wiatrów i czającego się wszędzie zła. Teologowie piszący w VII wieku naszej ery widzieli w Północy miejsce duchowego zamętu, siedzibę Antychrysta. W czasach, gdy kultury z południa Europy zmagały się z najazdami Gotów, Wandalów i innych plemion północnych (w tym także, później, wikingów), popularność zyskała wizja dwóch szczególnie złowrogich postaci ze Starego Testamentu, Goga i Magoga, jako symbolicznych przywódców mitycznej hordy pragnącej zniszczyć cywilizowane narody. Widziano w nich siły ciemności, które sprzysięgły się przeciw siłom światła. W angielskiej legendzie armie z północy zostają rozbite, a Gog i Magog wzięci do niewoli, zakuci w łańcuchy i sprowadzeni do Londynu. (Rzeźba przedstawiająca te dwie postaci przez pięćset lat stała przed budynkiem Guildhall w centrum Londynu, nim została zniszczona podczas bombardowań w czasie II wojny światowej).

Zapomniany piąty biegun

Łagodniejszą wersję tej historii znajdziemy w opowieści o pewnym wzgórzu pod Cambridge, zwanym Gogmagog. Jeden z północnych gigantów, jak głosi legenda, walczących w szeregach armii barbarzyńców z północy, zakochał się w młodej kobiecie z południa. Wybranka odrzuciła go jednak z powodu jego brutalnej natury. Padł wtedy na ziemię powalony żalem i już nigdy się nie podniósł. Z jego ciała powstało wzgórze.

Starając się opowiedzieć w bardziej prozaiczny sposób, czym jest Arktyka, lokujemy ją wokół kilku północnych biegunów. Dokładne położenie najlepiej określonego z tych północnych biegunów, czyli bieguna północnego, podlega zmianom (w niewielkim zakresie). Ziemia delikatnie się kołysze – pod wpływem aktywności tektonicznej, grawitacyjnego przyciągania Księżyca oraz nieustannego przemieszczania się osadów niesionych przez wody rzek – i przy okazji jej oś także się przesuwa. Gdyby wyobrazić sobie biegun północny jako zawieszony w przestrzeni rylec, co czterysta dwadzieścia osiem dni zakreślałby on linię o kształcie nieregularnego kręgu o średnicy zmieniającej się od siedmiu do dziewięciu metrów. Na przestrzeni wielu lat te wszystkie nieregularne okręgi zmieściłyby się w obszarze o średnicy około dwudziestu metrów, zwanym kręgiem Chandlera. Przeciętne położenie środka tego okręgu to geograficzny biegun północny.

Inne północne bieguny jest równie trudno precyzyjnie zlokalizować. W 1985 roku północny biegun magnetyczny, wyznaczający przebieg linii magnetycznego pola Ziemi i jej magnetosfery (wysoko ponad atmosferą Ziemi), znajdował się w punkcie o współrzędnych 77°N i 120°W, około pięćdziesięciu kilometrów na wschód od Wyspy Edmunda Walkera leżącej na południowym krańcu Archipelagu Findlaya. To jakieś sześćset pięćdziesiąt kilometrów dalej na północ i nieco na zachód od miejsca po zachodniej stronie półwyspu Boothia, gdzie – w 1831 roku – został po raz pierwszy zlokalizowany przez Jamesa Clarka Rossa.

Północny biegun geomagnetyczny, wokół którego teoretycznie (matematycznie) układa się magnetyczne pole Ziemi i jej magnetosfera, znajduje się jakieś osiemset kilometrów na wschód od północnego bieguna magnetycznego, w okolicy Ziemi Inglefielda w północnej Grenlandii.

Piąty północny biegun, rzadko współcześnie opisywany, popadł w zapomnienie. W XIX wieku sądzono, że miejsce na Ziemi, do którego najtrudniej jest dotrzeć, znajduje się w pokrytym lodem obszarze morza na północ od Alaski, o współrzędnych mniej więcej 84°N i 160°W. Koncepcja ta zakłada, że pak lodowy Oceanu Arktycznego powoli obraca się wokół tego punktu, a tym samym nie sposób dotrzeć tam na pokładzie statku, a podróż pieszo albo na saniach ciągniętych przez psy jest zbyt niebezpieczna. Ten biegun niedostępności, równie nieoczywisty dla ludzkiego oka jak geograficzny biegun północny, w naszych czasach wielokrotnie „oglądano" z powietrza i niewykluczone, że „odwiedzały" go rosyjskie lodołamacze.

Wydaje się jednak, że dla zrozumienia, czym jest Arktyka, bardziej użyteczny niż jakikolwiek zestaw linii będzie obraz ruchu słońca po arktycznym niebie w ciągu roku. Dla oka przyzwyczajonego do strefy umiarkowanej ruch ten wydaje się nieregularny i nietypowy. Granice oddzielające okresy światła (dni) od okresów ciemności (nocy) wydają się zbyt nieostre, a trwanie tych okresów albo za krótkie, albo za długie.

Ruchy słońca na arktycznym niebie trudno nam sobie wyobrazić, ponieważ nasz sposób myślenia o tym zjawisku został ukształtowany przez dziesiątki tysięcy lat, jakie rodzaj ludzki przeżył w północnych obszarach strefy umiarkowanej. Źródłem dodatkowych kłopotów jest dla nas fakt, że jako istoty żyjące raczej na ziemi niż w powietrzu czy w wodzie nieczęsto myślimy w kategoriach trzech wymiarów. Pamiętam, kiedy pierwszy raz dotarła do mnie ta myśl – stało się to podczas zimowego lotu do Barrow na północnym wybrzeżu Alaski. Wystartowaliśmy około południa i lecieliśmy na północ. Wyciągając szyję i przyciskając twarz do okna kabiny samolotu, mogłem dostrzec słońce zawieszone nisko na południowym horyzoncie. Wydawało się, że podczas naszego dwugodzinnego lotu tkwiło nieruchomo w tym samym miejscu. Kiedy wylądowaliśmy w Barrow, miałem wrażenie, jakby zaszło w tym samym punkcie. Przechadzając się wtedy po miasteczku, uświadomiłem sobie coś, co nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy: zimą na Dalekiej Północy słońce powoli wynurza się na południowym horyzoncie, a potem znika niemal w tym samym miejscu, podobnie jak wieloryb obracający się na grzbiecie. Zasada, że „słońce wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie", po prostu tu nie działa. Przekonanie, że dzień składa się z ranka, przedpołudnia, popołudnia i wieczoru jest pewną konwencją, tak głęboko w nas zakorzenioną, że niemal o niej nie myślimy, konwencją zapisaną w naszej literaturze i w sztuce. Jednak na Północy ten schemat nie ma zastosowania.

Arktyka przypomina pustynię

Zrozumienie, na czym polegają ruchy słońca na niebie w Arktyce, nie jest wcale zadaniem łatwym. Wyobraźmy sobie, że 21 czerwca, w dniu letniego przesilenia, znajdujemy się dokładnie na biegunie północnym. Nasze stopy stoją mocno na powierzchni śniegu i lodu smaganych wiatrem. Gdybyśmy odgarnęli śnieg, ujrzelibyśmy lód morski, szarawobiały i nieprzejrzysty. Jakieś dwa metry pod nami rozpoczyna się mroczna, prawie czterokilometrowa głębia lodowatych – o temperaturze około -1,69°C – wód Oceanu Arktycznego. Od najbliższego lądu, niewielkiej wyspy Oodaaq, leżącej u wybrzeży północnej Grenlandii, dzieli nas siedemset kilometrów pustki. Stoimy jednocześnie w każdej z dwudziestu czterech stref czasowych na kuli ziemskiej i znajdujemy się na północ od każdego innego miejsca na Ziemi. Tego dnia słońce zatacza wokół nas pełen okrąg, trzysta sześćdziesiąt stopni, po orbicie położonej dokładnie 23,5 stopnia powyżej horyzontu.

Gdybyśmy mogli, pozostając w obrębie dwudziestoczterogodzinnego dnia, posuwać się na południe wzdłuż setnego południka, w stronę miasta Meksyk, początkowo zauważylibyśmy jedynie bardzo niewielkie zmiany w trajektorii słońca na niebie. Wkrótce jednak zaczęlibyśmy odczuwać, że orbita słońca jest nieco nachylona, a jej łuk nieco wyższy na południowym niebie i nieco niższy na północnym. W miarę przesuwania się na południe nachylenie tego łuku stawałoby się coraz bardziej widoczne. Po dotarciu do okolic jeziora Garry na Terytoriach Północno-Zachodnich, gdzie w punkcie o szerokości geograficznej 66,33°N setny południk przecina krąg polarny, słońce na północnym niebie po raz pierwszy opadłoby za nami tak nisko, że dotknęłoby horyzontu. Zaszlibyśmy na tyle daleko w głąb strefy czasowej, że zaczęlibyśmy odczuwać tę różnicę; i ten moment, w którym słońce dotknęło horyzontu, to byłaby „północ" miejscowego czasu. W tym samym miejscu dwanaście godzin później słońce znalazłoby się na niebie czterdzieści siedem stopni powyżej południowego horyzontu – to byłoby „południe". Powiedzielibyśmy teraz, że słońce bardziej przesuwa się po niebie niż wokół niego. Zaczyna się zanurzać poniżej północnego horyzontu; gdybyśmy 21 czerwca nadal posuwali się od tego miejsca na południe, zaczęlibyśmy mieć do czynienia z „nocą". Początkowo noce te byłyby krótkie, stanowiąc jedynie przedłużony okres zmierzchu. Jednak z wolna ten zmierzch zacząłby się pogłębiać w godzinach wieczornych i słabnąć w porannych. Gdzieś na równinach prowincji Manitoba po raz pierwszy poczulibyśmy, że znaleźliśmy się „w środku nocy" – wokół nas byłoby na tyle ciemno, że nie moglibyśmy już iść dalej, nie narażając się na potknięcie.

Gdybyśmy podążali dalej na południe, co byłoby możliwe, jeśliby się dało zatrzymać czas 21 czerwca w swego rodzaju zawieszeniu, zaczęlibyśmy dostrzegać trzy rzeczy: noce stałyby się wyraźnie dłuższe, w południe słońce znajdowałoby się na południowym niebie coraz wyżej i wyżej (i coraz wyraźniej zaczynałoby „wschodzić" na wschodzie i „zachodzić" na zachodzie), okresy zmierzchu o świcie i pod wieczór stawałyby się coraz krótsze, aż wreszcie zmrok stałby się bardzo przelotnym zjawiskiem. W mieście Meksyk słońce wschodzi i zachodzi nagle. Światło słoneczne jest codziennym, a nie sezonowym zjawiskiem, jak to ma miejsce na Północy.

Gdybyśmy stanęli na biegunie północnym sześć miesięcy później, 21 grudnia, w dniu zimowego przesilenia, w samym środku nocy polarnej, nie dostrzeglibyśmy wschodu ani jednej gwiazdy – wszystkie przesuwałyby się przed naszymi oczami od lewej do prawej. Gdyby pozostawiały za sobą pasma światła, takie jak na zdjęciach o długim czasie ekspozycji, ujrzelibyśmy zachodzące na siebie różnobarwne pierścienie, położone równolegle do horyzontu, o coraz mniejszej średnicy, aż po ostatni z nich, o średnicy mniejszej niż dwa stopnie kątowe, po którym Gwiazda Polarna krąży wokół mrocznego punktu w pustej przestrzeni, znajdującego się dokładnie nad biegunem północnym.

Gdybyśmy 21 grudnia ruszyli z bieguna na południe, ujrzelibyśmy te same zjawiska, jakie obserwowaliśmy sześć miesięcy wcześniej, tyle że w odwrotnej kolejności. Tego dnia na biegunie byłoby kompletnie ciemno. Na równinach Manitoby zaczęlibyśmy dostrzegać znajomą różnicę między nocą a dniem; znajomą, o ile wcześniej poznaliśmy krótkie zimowe dni w strefie umiarkowanej. W tropikach ponownie obserwowalibyśmy dni i noce równej długości oraz bardzo krótką fazę zmierzchu.

Musielibyśmy 21 grudnia iść bardzo długo na południe, dokładnie 2592 kilometry, aż do granicy kręgu polarnego, aby zobaczyć słońce. Zimowa ciemność nie byłaby jednak zupełna. Długą arktyczną noc przenikają przedłużone okresy zmierzchu, przy czym siłę nawet nieznacznego promieniowania docierającego przez całą zimę od gwiazd potęguje odbijanie się promieni światła od powierzchni lodu i śniegu. Poza tym nie ma w tej krainie lasów zacieniających ziemię oraz, jeśli pominąć pewne miejsca, szczytów górskich, które rzucają nocą cienie. Pod tym względem Arktyka przypomina pustynię – krainę otwartą, wolną od naturalnych przeszkód, na tyle dobrze oświetloną przez księżyc w pełni, że można podróżować nocą.

Słoneczny miraż

W szerokościach geograficznych położonych bardziej na południe nie ma sensu zastanawiać się nad zjawiskiem zmierzchu, ale w Arktyce ma ono istotne znaczenie, skoro miękkie i rozproszone światło utrzymuje się na tyle długo, że astronomowie rozróżniają kilka rodzajów zmierzchu. W strefie umiarkowanej okresy zmierzchu są zjawiskiem codziennym, występują rano i wieczorem. Na dalekiej Północy są (także) zjawiskiem sezonowym, trwającym przez wiele dni, gdy słońce blaknie coraz bardziej jesienią i przybiera coraz bardziej na sile wiosną. W strefie umiarkowanej każdy dzień jest wyraźnie krótszy zimą i dłuższy latem, ale zawsze można wyróżnić wyrazisty świt, trwający przez pewien czas okres „pierwszego światła", budzący skojarzenia z nowym początkiem. Na dalekiej Północy dzień nie zaczyna się na nowo każdego dnia.

W 1579 roku holenderski podróżnik Willem Barents utknął na pokładzie rozbitego statku wśród lodów i musiał wraz z załogą przezimować w bardzo trudnych warunkach w pobliżu północnego skraju Nowej Ziemi. Żeglarze z ogromnym niepokojem czekali na powrót słońca. Bardziej niż dotkliwego chłodu nienawidzili ciemności; nawet najdłuższy zmierzch nie mógł zastąpić niczym nieprzesłoniętego widoku naszej najbliższej, jaśniejącej gwiazdy. Powtarzali sobie cytat z Księgi Koheleta: „Przyjemne jest światło i miło oczom widzieć słońce". Kiedy w końcu słońce pojawiło się na horyzoncie, dwanaście dni wcześniej, niż się spodziewali, uznali to za widomy znak boskiej opatrzności. Z niedowierzaniem i radością wymachiwali w stronę światła i mimo ciężkich okoliczności, w jakich się znaleźli, ten widok dodał im otuchy.

Dziś wiemy, że tego styczniowego dnia ujrzeli nie tyle samo słońce, co jedynie słoneczny miraż – w rzeczywistości słońce znajdowało się wciąż pięć stopni poniżej linii horyzontu, a jego promienie dobiegły do nich dzięki zachodzącemu w ziemskiej atmosferze zjawisku refrakcji. Takie miraże, nazywane dziś „mirażami z Nowej Ziemi", są w Arktyce czymś normalnym. Uczulają nas na oczekiwania związane z precyzją opisów, stanowią przypomnienie, że Wszechświat jest osobliwie skonstruowany.

Barry Lopez jest amerykańskim eseistą, powieściopisarzem, wykładowcą, podróżnikiem i fotografem. Odwiedził niemal osiemdziesiąt krajów. „San Francisco Chronicle" uznał go za „najwybitniejszego autora piszącego o przyrodzie".

Książka Barry'ego Lopeza „Arktyczne marzenia", przeł. Jarosław Mikos, ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Marginesy, Warszawa 2020.

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Zimowym popołudniem – w dniu bez wschodu słońca, przy świetle księżyca, który nie zaszedł od sześciu dni – stoję na zamarzniętej powierzchni oceanu, jakieś trzydzieści kilometrów od przylądka Mamen na Wyspie Mackenziego Kinga. Lodowa pokrywa morza w cieśninie Hazen nie jest całkiem pozbawiona cech charakterystycznych, ale na jej powierzchni nie widać także żadnych śladów gwałtownych wydarzeń, jakie moglibyśmy ujrzeć na przykład na Morzu Lincolna. Prądy są tu względnie spokojne. W ciągu dziewięciu albo dziesięciu miesięcy, gdy mróz skuwa ocean, ta rozległa lodowa platforma spoczywa niemal bez ruchu.

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Kup teraz
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Zanim nadeszło Zmartwychwstanie
Plus Minus
Bogaci Żydzi do wymiany
Plus Minus
Robert Kwiatkowski: Lewica zdradziła wyborców i członków partii
Plus Minus
Jan Maciejewski: Moje pierwsze ludobójstwo
Plus Minus
Ona i on. Inne geografie. Inne historie