Północny biegun geomagnetyczny, wokół którego teoretycznie (matematycznie) układa się magnetyczne pole Ziemi i jej magnetosfera, znajduje się jakieś osiemset kilometrów na wschód od północnego bieguna magnetycznego, w okolicy Ziemi Inglefielda w północnej Grenlandii.
Piąty północny biegun, rzadko współcześnie opisywany, popadł w zapomnienie. W XIX wieku sądzono, że miejsce na Ziemi, do którego najtrudniej jest dotrzeć, znajduje się w pokrytym lodem obszarze morza na północ od Alaski, o współrzędnych mniej więcej 84°N i 160°W. Koncepcja ta zakłada, że pak lodowy Oceanu Arktycznego powoli obraca się wokół tego punktu, a tym samym nie sposób dotrzeć tam na pokładzie statku, a podróż pieszo albo na saniach ciągniętych przez psy jest zbyt niebezpieczna. Ten biegun niedostępności, równie nieoczywisty dla ludzkiego oka jak geograficzny biegun północny, w naszych czasach wielokrotnie „oglądano" z powietrza i niewykluczone, że „odwiedzały" go rosyjskie lodołamacze.
Wydaje się jednak, że dla zrozumienia, czym jest Arktyka, bardziej użyteczny niż jakikolwiek zestaw linii będzie obraz ruchu słońca po arktycznym niebie w ciągu roku. Dla oka przyzwyczajonego do strefy umiarkowanej ruch ten wydaje się nieregularny i nietypowy. Granice oddzielające okresy światła (dni) od okresów ciemności (nocy) wydają się zbyt nieostre, a trwanie tych okresów albo za krótkie, albo za długie.
Ruchy słońca na arktycznym niebie trudno nam sobie wyobrazić, ponieważ nasz sposób myślenia o tym zjawisku został ukształtowany przez dziesiątki tysięcy lat, jakie rodzaj ludzki przeżył w północnych obszarach strefy umiarkowanej. Źródłem dodatkowych kłopotów jest dla nas fakt, że jako istoty żyjące raczej na ziemi niż w powietrzu czy w wodzie nieczęsto myślimy w kategoriach trzech wymiarów. Pamiętam, kiedy pierwszy raz dotarła do mnie ta myśl – stało się to podczas zimowego lotu do Barrow na północnym wybrzeżu Alaski. Wystartowaliśmy około południa i lecieliśmy na północ. Wyciągając szyję i przyciskając twarz do okna kabiny samolotu, mogłem dostrzec słońce zawieszone nisko na południowym horyzoncie. Wydawało się, że podczas naszego dwugodzinnego lotu tkwiło nieruchomo w tym samym miejscu. Kiedy wylądowaliśmy w Barrow, miałem wrażenie, jakby zaszło w tym samym punkcie. Przechadzając się wtedy po miasteczku, uświadomiłem sobie coś, co nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy: zimą na Dalekiej Północy słońce powoli wynurza się na południowym horyzoncie, a potem znika niemal w tym samym miejscu, podobnie jak wieloryb obracający się na grzbiecie. Zasada, że „słońce wschodzi na wschodzie i zachodzi na zachodzie", po prostu tu nie działa. Przekonanie, że dzień składa się z ranka, przedpołudnia, popołudnia i wieczoru jest pewną konwencją, tak głęboko w nas zakorzenioną, że niemal o niej nie myślimy, konwencją zapisaną w naszej literaturze i w sztuce. Jednak na Północy ten schemat nie ma zastosowania.
Arktyka przypomina pustynię
Zrozumienie, na czym polegają ruchy słońca na niebie w Arktyce, nie jest wcale zadaniem łatwym. Wyobraźmy sobie, że 21 czerwca, w dniu letniego przesilenia, znajdujemy się dokładnie na biegunie północnym. Nasze stopy stoją mocno na powierzchni śniegu i lodu smaganych wiatrem. Gdybyśmy odgarnęli śnieg, ujrzelibyśmy lód morski, szarawobiały i nieprzejrzysty. Jakieś dwa metry pod nami rozpoczyna się mroczna, prawie czterokilometrowa głębia lodowatych – o temperaturze około -1,69°C – wód Oceanu Arktycznego. Od najbliższego lądu, niewielkiej wyspy Oodaaq, leżącej u wybrzeży północnej Grenlandii, dzieli nas siedemset kilometrów pustki. Stoimy jednocześnie w każdej z dwudziestu czterech stref czasowych na kuli ziemskiej i znajdujemy się na północ od każdego innego miejsca na Ziemi. Tego dnia słońce zatacza wokół nas pełen okrąg, trzysta sześćdziesiąt stopni, po orbicie położonej dokładnie 23,5 stopnia powyżej horyzontu.
Gdybyśmy mogli, pozostając w obrębie dwudziestoczterogodzinnego dnia, posuwać się na południe wzdłuż setnego południka, w stronę miasta Meksyk, początkowo zauważylibyśmy jedynie bardzo niewielkie zmiany w trajektorii słońca na niebie. Wkrótce jednak zaczęlibyśmy odczuwać, że orbita słońca jest nieco nachylona, a jej łuk nieco wyższy na południowym niebie i nieco niższy na północnym. W miarę przesuwania się na południe nachylenie tego łuku stawałoby się coraz bardziej widoczne. Po dotarciu do okolic jeziora Garry na Terytoriach Północno-Zachodnich, gdzie w punkcie o szerokości geograficznej 66,33°N setny południk przecina krąg polarny, słońce na północnym niebie po raz pierwszy opadłoby za nami tak nisko, że dotknęłoby horyzontu. Zaszlibyśmy na tyle daleko w głąb strefy czasowej, że zaczęlibyśmy odczuwać tę różnicę; i ten moment, w którym słońce dotknęło horyzontu, to byłaby „północ" miejscowego czasu. W tym samym miejscu dwanaście godzin później słońce znalazłoby się na niebie czterdzieści siedem stopni powyżej południowego horyzontu – to byłoby „południe". Powiedzielibyśmy teraz, że słońce bardziej przesuwa się po niebie niż wokół niego. Zaczyna się zanurzać poniżej północnego horyzontu; gdybyśmy 21 czerwca nadal posuwali się od tego miejsca na południe, zaczęlibyśmy mieć do czynienia z „nocą". Początkowo noce te byłyby krótkie, stanowiąc jedynie przedłużony okres zmierzchu. Jednak z wolna ten zmierzch zacząłby się pogłębiać w godzinach wieczornych i słabnąć w porannych. Gdzieś na równinach prowincji Manitoba po raz pierwszy poczulibyśmy, że znaleźliśmy się „w środku nocy" – wokół nas byłoby na tyle ciemno, że nie moglibyśmy już iść dalej, nie narażając się na potknięcie.