– Oczywiście, że to jest dzieło Teheranu! Strażnicy Rewolucji Islamskiej to organizacja o ściśle zintegrowanej strukturze obejmującej poza Iranem także Syrię, Liban, Irak, Jemen. Nie ma tu mowy o jakimś przypadkowym działaniu – mówi „Rzeczpospolitej" Nadim Shehadi, wykładowca prestiżowej amerykańskiej Fletcher School of Law and Diplomacy.
Zaraz po ataku w sobotę na rafinerie w Abqaiq i Khurais, który dotknął dwie trzecie potencjału produkcji ropy Arabii Saudyjskiej, do uderzenia przyznał się działający w Jemenie ruch Huti, z którym od czterech lat Saudyjczycy prowadzą wojnę. Jednak już w weekend sekretarz stanu Mike Pompeo ogłosił na Twitterze, że tak duża operacja mogła zostać przeprowadzona tylko przy udziale Iranu.
Stany nie potrzebują Bliskiego Wschodu
W poniedziałek proszący o zachowanie anonimowości przedstawiciele amerykańskich władz pokazali m.in. Reutersowi, „ABC" i „New York Timesowi" zdjęcia satelitarne i dane wywiadowcze, które mają o tym świadczyć. Z jednej strony, kierunek uderzenia wskazuje, że pochodził on z północnego zachodu, a więc Iraku lub Iranu. Z drugiej, wbrew temu, co twierdzili Huti, uderzenie nie zostało przeprowadzone wyłącznie przy użyciu dziesięciu dronów, ale także rakiet manewrujących. A takiego potencjału rebelianci z Jemenu raczej nie mają.
– Celem Iranu jest zmuszenie Amerykanów do podjęcia bezpośrednich negocjacji. Atak ma wzmocnić pozycję w takich rokowaniach Teheranu, pokazać, że na sankcjach wprowadzonych przez USA tracą nie tylko Irańczycy, ale także sojusznicy amerykańscy, na czele z Arabią Saudyjską – uważa Shehadi.
Analiza Jerzego Haszczyńskiego: Wojna dronów, nowa nadzieja biedaków i fanatyków