„Poszukiwani ludzie do MSZ. Stanowiska różne w zależności od doświadczenia, nabór nie jest otwarty, raczej kuluarowy” – oto wpis, jaki na zamkniętej grupie na Facebooku zamieścił w styczniu Eliasz Grubiński, którego kariera jest jedną z najbardziej spektakularnych w ostatnim czasie. Pod koniec ubiegłego roku ten bliżej nieznany 29-letni specjalista od cyberbezpieczeństwa został doradcą samego wicepremiera Jarosława Kaczyńskiego. Po dwóch tygodniach awansował na stanowisko wiceszefa departamentu w KPRM. Wpis zaś pojawił się w szczególnym momencie – w trakcie prac nad nową ustawą o służbie zagranicznej, ułatwiającą nabór do dyplomacji. Podobne rozwiązanie wprowadzono w 2015 roku odnośnie do służby cywilnej. I dziś opisujemy skutki tamtych zmian, m.in. zmniejszenie liczby urzędników mianowanych, czyli tych najlepiej wykwalifikowanych.

Nie powinno to dziwić, wszak media co chwilę donoszą o wyjątkowej elastyczności zasad w naborze na różne stanowiska, szybkich karierach znajomych i krewnych polityków PiS albo nawet o biznesowych układach budowanych przez byłych działaczy tej formacji. Ktoś może powiedzieć, że podobne zjawiska miały też miejsce za rządów PO. Ale czyż po wygranej PiS nie miała nastać – jak zapowiadała Beata Szydło – „pokora, praca, umiar i roztropność w działaniu"? Zamiast tego – jak przyznają nieoficjalnie sami politycy PiS – ma miejsce budowanie przez tę partię nowych politycznych i biznesowych kadr. Takich, które będą z partią na dobre i na złe, bo wszystko jej zawdzięczają.

W krajach o ugruntowanej demokracji tak się nie robi. Tam politycy dbają, by mieć do dyspozycji sprawny i doświadczony aparat urzędniczy. W Polsce politycy raczej starają się od tego aparatu odgrodzić gabinetami politycznymi, pełnymi działaczy z młodzieżówek. A co z państwowym interesem i sprawnością naszej administracji? W przyszłości pewnie i o tym pomyślimy. Ale na razie szybko obsadźmy stanowiska. Najlepiej w ramach „raczej kuluarowego" naboru.