Wyścig dwóch największych sił startujących do Parlamentu Europejskiego przypomina coraz bardziej sytuację przed wyborami samorządowymi. Wówczas i zjednoczona prawica, i zjednoczona opozycja nie kryły, że nie chodzi o Polskę lokalną. Nie, tamte wybory były pierwszym od trzech lat testem strategii głównych sił politycznych w kraju.

Tej samej logice podporządkowane jest tworzenie list kandydatów przed majowymi eurowyborami. Wcale nie chodzi o to, by wysłać najbardziej kompetentnych ludzi do pracy w UE, lecz o to, by wygrać. Bo ten, kto wygra w maju, zyska najlepszą pozycję wyjściową do najważniejszych wyborów – parlamentarnych, które odbędą się jesienią. To dlatego Platforma schowała swoich najlepszych europosłów na dalekich miejscach, jedynki oddając politycznym celebrytom – m.in. byłym premierom. PiS zaś wystawił najbardziej rozpoznawalne postaci ze swej stajni – począwszy od Beaty Szydło. Paradoksów nie brakuje: w Warszawie jedynkami zarówno PiS, jak i Koalicji Europejskiej będą postaci mocno zakorzenione w PRL-owskim establishmencie: PiS postawił na działacza komunistycznych młodzieżówek, który do partii wstąpił już po pielgrzymce Jana Pawła II do Polski. Platforma zaś na osobę, która w 1990 r. reprezentowała byłą PZPR w wyborach prezydenckich. Obie te postaci mają zresztą spore zasługi w budowaniu III RP, ale jeśli politycy partii rządzącej mówili ostatnio o prawdziwym końcu postkomunizmu, to chyba żartowali.

Choć więc kolejny weekend kampanii upłynął pod hasłem wojny ideologicznej, to nie o ideologię komunizmu się spierano. Wiceprezydent Warszawy Paweł Rabiej oddał bowiem PiS wielką przysługę, mówiąc, że nie chodzi mu wyłącznie o tolerancję dla gejów, lecz o to, by pary homoseksualne mogły zawierać małżeństwa i adoptować dzieci. Tego było za wiele nie tylko dla Grzegorza Schetyny, ale nawet dla liberalnego prezydenta stolicy Rafała Trzaskowskiego, który nakazał zastępcy zająć się swoją pracą.

Dla partii Jarosława Kaczyńskiego wypowiedź Rabieja to skarb. Prawica może triumfować: środowisko LGBT zdradziło się z tym, że chodzi mu o społeczną i kulturową rewolucję, a my, PiS, staniemy temu w poprzek. Dlatego też Kaczyński publicznie oburzył się na Rabieja – z którym skądinąd w latach 90. przemierzył samochodem pół Europy, by dojechać na ogarnięte wojną Bałkany – wołając: Wara od naszych dzieci!

Na prezesa PiS posypały się gromy, że szczuje na środowiska LGTB, wznieca homofobię itp. Ale bądźmy poważni. Gdyby nie wykorzystał szansy, jaką stworzył mu Rabiej, to znaczyłoby, że się do polityki nie nadaje. Może tydzień temu, gdy chodziło wyłącznie o warszawską kartę LGBT+, można było się oburzać, że PiS wykorzystuje antydyskryminacyjną politykę miejską do wzniecania politycznej wojny. Ale po wypowiedzi Rabieja partia dostała do ręki argument, że oto ważny polityk wywodzący się z Koalicji Obywatelskiej pragnie rewolucji. PiS z agresora staje się obrońcą tradycyjnego ładu. Czyżby więc wiceprezydent stolicy był uśpionym agentem PiS w szeregach opozycji?