A kto lubi? Przede wszystkim nie znoszę tłumaczyć swoich filmów. Rozkładać ich na części. Kiedy robię film, staram się, żeby wszystko – obraz, narracja, dźwięk, światło, muzyka, gra aktorów, montaż – tworzyło spójną całość i organicznie się uzupełniało. Żeby nie widać było szwów. A tu trzeba wszystko rozsupłać, wyjaśnić, co i dlaczego... I jeszcze cały czas okazywać entuzjazm, być pozytywnym, wyjaśniać swoje przesłanie, bo bez przesłania ani rusz. W Hollywood humorzasty artysta nie przejdzie. Strasznie to męczące. Dobrą stroną tego wszystkiego jest to, że dużo czasu spędzam ze współnominowanymi reżyserami filmów obcojęzycznych, kategorii generalnie olewanej przez Amerykanów, którzy trzymają się razem. Podczas kampanii „Idy" zaprzyjaźniłem się z Andriejem Zwiagincewem i Rubenem Ostlundem. W tym roku często spotykam Hirokazu Koreedę, który jest ciepłym, głębokim, mądrym gościem. Zrozumiałem, skąd się biorą jego filmy. Poznałem przemiłą Nadine Labaki, która cztery lata męczyła się z produkcją swojego filmu w chaosie Libanu, a teraz musi go sprzedawać na salonach. Bardzo polubiłem też powściągliwego, niemizdrzącego się do kamer Jorgosa Lantimosa. A odkryciem stał się dla mnie Spike Lee. Z daleka wydawał mi się zawsze twardym radykałem. Z bliska jest człowiekiem zabawnym i otwartym na innych.
Na kogo stawia pan w kategorii filmów nieanglojęzycznych?
W innych czasach duże szanse na zwycięstwo miałaby Nadine Labaki ze swoim „Kafarnaum", wstrząsającą historią z humanistycznym przesłaniem. Akademia zawsze takie obrazy lubiła. Ale w tym roku jest inaczej, bo meksykańska „Roma" nie walczy tylko z filmami Koreedy, Labaki czy moim, ale przede wszystkim z dużymi amerykańskimi produkcjami z gwiazdami i wielkimi budżetami, nominowanymi w głównych kategoriach. Stąd jej szalona promocja, która przerosła kategorię foreign language.
W „Variety" można było przeczytać o karkołomnych pieniądzach, które pochłonęła tegoroczna kampania. Padały sumy po 20 mln, a w przypadku „Romy" – nawet 30–40 mln dol.
To rzeczywiście rewolucja. A game-changer, Netflix, streamigowy dystrybutor „Romy", chce zmienić pejzaż odbierania filmów raz na zawsze. Skończyć z chodzeniem do kina w tradycyjnym sensie tego słowa, a zarazem udowodnić, że wspiera znakomite dzieła i wybitnych artystów. Oscary w głównych kategoriach mogą stać się tego potwierdzeniem. Stąd tyle kasy na reklamę „Romy" w telewizji i na pierwszych stronach gazet, na obwieszanie całego miasta, lotnisk, przystanków autobusowych billboardami i zdjęciami, na wystawy z dekoracjami z filmu, na kampanie na rzecz praw „indigenous domestic workers" (rdzennych mieszkańców Meksyku). W oscarowej promocji chodzi o to, żeby o filmie „wszyscy mówili", żeby zachęcić jak największą liczbę spośród 9 tys. członków Akademii – nawet tych mających mało czasu i nielubiących czytać na ekranie napisów – aby ten jeden film obejrzeli, a przynajmniej zapamiętali cytaty z recenzji na afiszach.
A co złożyło się na promocję „Zimnej wojny"?