Paweł Pawlikowski: Robię kino na własnych zasadach

Muszę się uspokoić, wrócić do normalności – mówi Paweł Pawlikowski przed oscarową galą w Los Angeles.

Aktualizacja: 22.02.2019 08:48 Publikacja: 21.02.2019 17:59

Paweł Pawlikowski pozujący podczas sesji fotograficznej artystów nominowanych do Oscara, hotel Bever

Paweł Pawlikowski pozujący podczas sesji fotograficznej artystów nominowanych do Oscara, hotel Beverly Hilton, 4 lutego 2019 r.

Foto: AFP

Za dwa dni ceremonia wręczenia Oscarów. Napięcie rośnie? Denerwuje się pan?

Nie, skąd. Chcę, żeby to było dla nas po prostu święto. Fajne zamknięcie przygody, która zaczęła się dwa lata temu, w Bieszczadach, w śniegu, przy minus 27 stopniach, a kończy w słońcu Kalifornii, pod palmami. Do Los Angeles przyjeżdża duża część ekipy. Udało nam się dostać dla wszystkich wejściówki na galę, więc mam nadzieję, że będziemy się dobrze bawić.

Jak oceniacie wasze szanse?

W naszych trzech kategoriach od dawna wygrywa „Roma" Alfonso Cuarona. Czuję, że największą szansę mamy na statuetkę za zdjęcia. Łukasz Żal dostał niedawno nagrodę gildii operatorów, co było tutaj niezłym zaskoczeniem. Więc nigdy nic nie wiadomo.

Musi pan mieć satysfakcję, bo to pan w połowie zdjęć do „Idy" pasował go na operatora. I debiutant dostał wówczas razem z Ryszardem Lenczewskim nominację do Oscara.„Zimna wojna" przyniosła mu drugie takie wyróżnienie, a do Dolby Theatre przyjedzie prosto z dokumentacji do filmu, który będzie kręcił z Charliem Kaufmanem w Nowym Jorku.

Bardzo mnie to cieszy. Łukasz jest supergościem, z talentem i bardzo dobrą energią. Cały czas chce się uczyć. Kiedy mnie pyta o radę, zawszę mu mówię, żeby broń Boże nie robił żadnych hollywoodzkich chałtur: „Jesteś młody, szukaj przygód, ciekawych reżyserów, którzy mają swój świat, przy których można się rozwinąć, od których można się czegoś nauczyć". Dobrze, gdy sukcesy odnoszą ludzie oddani sprawie, którzy rozumieją, że film to współpraca, a zdjęcia to więcej niż ładne świecenie.

Nominację reżyserską mieli dotąd tylko dwaj polscy artyści: Krzysztof Kieślowski i Roman Polański. Ale pan jako pierwszy dostał ją za film nakręcony w rodzimym języku.

Tak, to wyróżnienie rzeczywiście bardzo mi pochlebiło, zwłaszcza że w tej kategorii nominowanych wybierają koledzy reżyserzy. Podobno wygryzłem Bradleya Coopera, którego „Narodziny gwiazdy" bardzo tu kochają, więc czuję się niezręcznie, kiedy wpadam na niego na różnych ceremoniach.

Wracając do pana filmu: „To jest film tak dobry, że aż trudno o nim pisać. Trzeba go obejrzeć. To jest film tak piękny, że starasz się nie mrugać, żeby na chwilę nie zamknąć oczu. To jest film, który uczy, jak robić filmy". Tak pisał w „Variety" o „Zimnej wojnie" Alexander Payne, dwukrotny laureat Oscara, trzy razy nominowany za reżyserię, autor „Bezdroży", „Spadkobierców", „Nebraski".

Jestem mu za tę rekomendację bardzo wdzięczny. Myślę, że on też przyczynił się do mojej nominacji. Im więcej pozytywnego hałasu, tym lepiej.

Pan chyba nie lubi amerykańskiego stylu intensywnej reklamy?

A kto lubi? Przede wszystkim nie znoszę tłumaczyć swoich filmów. Rozkładać ich na części. Kiedy robię film, staram się, żeby wszystko – obraz, narracja, dźwięk, światło, muzyka, gra aktorów, montaż – tworzyło spójną całość i organicznie się uzupełniało. Żeby nie widać było szwów. A tu trzeba wszystko rozsupłać, wyjaśnić, co i dlaczego... I jeszcze cały czas okazywać entuzjazm, być pozytywnym, wyjaśniać swoje przesłanie, bo bez przesłania ani rusz. W Hollywood humorzasty artysta nie przejdzie. Strasznie to męczące. Dobrą stroną tego wszystkiego jest to, że dużo czasu spędzam ze współnominowanymi reżyserami filmów obcojęzycznych, kategorii generalnie olewanej przez Amerykanów, którzy trzymają się razem. Podczas kampanii „Idy" zaprzyjaźniłem się z Andriejem Zwiagincewem i Rubenem Ostlundem. W tym roku często spotykam Hirokazu Koreedę, który jest ciepłym, głębokim, mądrym gościem. Zrozumiałem, skąd się biorą jego filmy. Poznałem przemiłą Nadine Labaki, która cztery lata męczyła się z produkcją swojego filmu w chaosie Libanu, a teraz musi go sprzedawać na salonach. Bardzo polubiłem też powściągliwego, niemizdrzącego się do kamer Jorgosa Lantimosa. A odkryciem stał się dla mnie Spike Lee. Z daleka wydawał mi się zawsze twardym radykałem. Z bliska jest człowiekiem zabawnym i otwartym na innych.

Na kogo stawia pan w kategorii filmów nieanglojęzycznych?

W innych czasach duże szanse na zwycięstwo miałaby Nadine Labaki ze swoim „Kafarnaum", wstrząsającą historią z humanistycznym przesłaniem. Akademia zawsze takie obrazy lubiła. Ale w tym roku jest inaczej, bo meksykańska „Roma" nie walczy tylko z filmami Koreedy, Labaki czy moim, ale przede wszystkim z dużymi amerykańskimi produkcjami z gwiazdami i wielkimi budżetami, nominowanymi w głównych kategoriach. Stąd jej szalona promocja, która przerosła kategorię foreign language.

W „Variety" można było przeczytać o karkołomnych pieniądzach, które pochłonęła tegoroczna kampania. Padały sumy po 20 mln, a w przypadku „Romy" – nawet 30–40 mln dol.

To rzeczywiście rewolucja. A game-changer, Netflix, streamigowy dystrybutor „Romy", chce zmienić pejzaż odbierania filmów raz na zawsze. Skończyć z chodzeniem do kina w tradycyjnym sensie tego słowa, a zarazem udowodnić, że wspiera znakomite dzieła i wybitnych artystów. Oscary w głównych kategoriach mogą stać się tego potwierdzeniem. Stąd tyle kasy na reklamę „Romy" w telewizji i na pierwszych stronach gazet, na obwieszanie całego miasta, lotnisk, przystanków autobusowych billboardami i zdjęciami, na wystawy z dekoracjami z filmu, na kampanie na rzecz praw „indigenous domestic workers" (rdzennych mieszkańców Meksyku). W oscarowej promocji chodzi o to, żeby o filmie „wszyscy mówili", żeby zachęcić jak największą liczbę spośród 9 tys. członków Akademii – nawet tych mających mało czasu i nielubiących czytać na ekranie napisów – aby ten jeden film obejrzeli, a przynajmniej zapamiętali cytaty z recenzji na afiszach.

A co złożyło się na promocję „Zimnej wojny"?

Dziesiątki pokazów filmu i spotkań z publicznością – w Los Angeles, Nowym Jorku, San Francisco i Londynie – tam, gdzie mieszkają członkowie Akademii. Poza tym festiwale, no i wywiady, wywiady, wywiady. W kółko to samo: dlaczego czarno-biały, dlaczego taki format, skąd ta historia, skąd ta muzyka, co znaczy ten kościół z dziurą w suficie? Na szczęście Joasia Kulig i Łukasz Żal też w tym brali udział, więc trochę mnie odciążyli.

Dziękując w grudniu 2018 r. za Europejskie Nagrody Filmowe, mówił pan, że na Starym Kontynencie o laurach wciąż raczej decyduje gust akademików niż pieniądze i promocja.

Tak, w Europie taka „oscarowa" reklama byłaby raczej odebrana jako żenada.

Myśli pan, że do Oscarów nie mogą się dzisiaj przebić filmy, za którymi nie stoją wielkie budżety reklamowe? Kiedyś zdarzały się zaskoczenia: dostała na przykład statuetkę „Ziemia niczyja" – skromny film Tanovicia, niemający żadnego finansowego zaplecza. „Idę" też wspierał mały i nieznany dystrybutor: MusicBox.

Takie cuda działy się raczej w kategorii filmu nieanglojęzycznego, która Amerykanów średnio interesuje, więc nigdy nie było w niej tak zaciętej walki i tak wielkich pieniędzy jak w głównych kategoriach. W Polsce, i nie tylko, wszyscy strasznie przejmują się Oscarami, ale za oceanem mało przejmują się nami, czyli kinem zagranicznym. Oscary to nagroda amerykańska, w której przede wszystkim chodzi o filmy i gwiazdy amerykańskie, no i o amerykańskiego widza. W tym roku pierwszy raz w historii Akademii o wszystkie główne statuetki walczy film nieanglojęzyczny, niekomercyjny, artystyczny. Czy pobije „Narodziny gwiazdy", „Green Book", „Faworytę", „Czarną Panterę"? Trzymam kciuki, bo z Alfonso przyjaźnimy się od lat, a „Roma" to piękny film. Ważny dla Alfonso, ważny dla Meksyku, z niesamowitymi scenami i ujęciami – bardzo osobisty, a jednocześnie pokazujący w tle historię kraju. Z drugiej strony zwycięstwo „Romy" to zwycięstwo molocha Netflix, który chcąc przeżyć, musi wszystko wchłonąć. A ja czuję się bardzo przywiązany do instytucji kina, do stuletniej tradycji chodzenia do ciemnego pomieszczenia z tłumem nieznajomych, żeby przeżyć jakiś kolektywny sen. Netflix ze swoimi algorytmami i streamingowa przyszłość trochę mnie przerażają.

Jak przyjmuje pan głosy, że „Roma" i „Zimna wojna" to filmy bliźniacze?

Jesteśmy z Alfonso w podobnym miejscu życia, coraz częściej oglądamy się wstecz. On, podobnie jak ja, długo mieszkał i pracował za granicą, obaj mieliśmy potrzebę powrotu do własnego kraju, żeby dotknąć gruntu, pozbierać myśli, dowiedzieć się czegoś o sobie. Ale „Roma" i „Zimna wojna" są zupełnie inne. Alfonso opowiada powoli, obszernie, z rozmachem. Odtwarza i pokazuje każdy detal. „Zimna wojna" działa raczej skrótami, syntetycznie, przez niedopowiedzenie. Nawet czerń i biel naszych obrazów jest kompletnie inna.

Cztery lata temu odebrał pan Oscara za „Idę". Czy teraz, promując „Zimną wojnę", miał pan wrażenie, że Amerykańska Akademia się zmieniła?

Tak, jej członkowie zdecydowanie otworzyli się na filmy realizowane przez Afroamerykanów. W Los Angeles bardzo się też czuje atmosferę #MeToo, choć chyba na razie bardziej w kuluarach niż w konkursie, bo wciąż niewiele jest nominacji dla kobiet w najważniejszych kategoriach. Szkoda, że nie ma tu świetnych nowych filmów Lynne Ramsay czy Alice Rohrwacher.

Po amerykańskich sukcesach nie da się pan skusić Hollywoodowi?

Nie. Zresztą producenci amerykańscy już się poddali, zdając sobie sprawę, że robię kino własne i na własnych zasadach. W Stanach im większe pieniądze dostaniesz na film, tym mniejszą masz nad nim kontrolę. A ja przywykłem do tego, że mam pełną kontrolę nad każdym aspektem filmu. W Europie znacznie trudniej jest domykać budżety, ale mam tutaj wspaniałe producentki – Ewę Puszczyńską i Tanię Seghatchian, z którymi świetnie się rozumiemy.

A są jakieś nowe projekty na horyzoncie?

Teraz muszę przede wszystkim się uspokoić. Pół roku sprzedawania siebie nie jest fajne. Mam w głowie sporo zamętu, niechęć do przemysłu filmowego i do gadania o filmach. Muszę na trochę uciec na jakąś bezludną wyspę, wrócić do normalności, znów rozbudzić w sobie entuzjazm do kina.

Czego więc panu życzyć tuż przed uroczystością wręczenia Oscarów?

Żebyśmy wszyscy dobrze w ten wieczór się bawili.

Paweł Pawlikowski urodził się w 1957 r. w Warszawie. Miał 14 lat, gdy wyjechał do Anglii. Studiował literaturę i filozofię w Oksfordzie. Jest autorem świetnych dokumentów dla BBC: „Z Moskwy do Pietuszek z Wieniediktem Jerofiejewem", „Podróże Dostojewskiego", „Serbski epos", „Podróże z Żyrinowskim". Fabuła „Ostatnie wyjście" (2000) dostała brytyjską nagrodę BAFTA za debiut. Za „Lato miłości" w 2004 r. reżyser odebrał tę nagrodę w kategorii najlepszy film roku. Od siedmiu lat mieszka w Polsce. Jego „Ida" (2013) zdobyła ok. 70 laurów na świecie, wśród nich cztery Europejskie Nagrody Filmowe i pierwszego w historii polskiego kina Oscara w kategorii filmu nieanglojęzycznego. „Zimna wojna" ma pięć Europejskich Nagród Filmowych, nagrodę za reżyserię na festiwalu w Cannes i trzy nominacje do Oscara.

Za dwa dni ceremonia wręczenia Oscarów. Napięcie rośnie? Denerwuje się pan?

Nie, skąd. Chcę, żeby to było dla nas po prostu święto. Fajne zamknięcie przygody, która zaczęła się dwa lata temu, w Bieszczadach, w śniegu, przy minus 27 stopniach, a kończy w słońcu Kalifornii, pod palmami. Do Los Angeles przyjeżdża duża część ekipy. Udało nam się dostać dla wszystkich wejściówki na galę, więc mam nadzieję, że będziemy się dobrze bawić.

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Film
Drag queen i nie tylko. Dokument o Andrzeju Sewerynie
Film
Laureaci Oscarów, Andrzej Seweryn, reżyserka castingów do filmów Ridleya Scotta – znamy pełne składy jury konkursów Mastercard OFF CAMERA 2024!
Film
Patrick Wilson odbierze nagrodę „Pod Prąd” i osobiście powita gości Mastercard OFF CAMERA
Film
Nominacje do Nagrody Female Voice 2024 Mastercard OFF CAMERA dla kobiet świata filmu!
Film
Script Fiesta 2024: Damian Kocur z nagrodą za najlepszy scenariusz