Przede wszystkim sprawa praworządności, wytoczona przeciwko Warszawie przez Brukselę, skutecznie unieruchomiła Polskę w polityce europejskiej i wiele wskazuje na to, że jest to stan długotrwały, jeśli nie permanentny.

Druga rzecz to poziom debat na temat Polski w Parlamencie Europejskim. Słuchając wypowiedzi niektórych europosłów, można było odnieść wrażenie, że mówią ludzie dotknięci ideologicznym szaleństwem. Wszyscy oni mieli na ustach kwestię praworządności, ale żaden nie chciał odnieść się do istoty problemu.

Tu dochodzimy do punktu trzeciego. Czego właściwie dotyczy ten spór? Czy naprawdę jakości reform polskiego sądownictwa, bo jeśli tak, to dlaczego wcześniej nikt w Brukseli nie martwił się jego stanem? W wyniku sporu praworządność urosła w UE do miana fetyszu. Sebastian Kurz, kanclerz Austrii, który właśnie objął prezydencję i który sam ma sporo problemów z Brukselą, oświadczył wręcz, że praworządność nie podlega dyskusji. Naprawdę? Z kolei polski rząd w obronie posługuje się słabym argumentem, że chodzi mu o dokończenie rozprawy z postkomunizmem – ale przecież to do nikogo nie przemawia!

Praworządność jest jedną z wielu wartości europejskich. Jest jedną z reguł ogólnych, które mówią, że władza podlega prawu. Problem polega na tym, że obie strony sporu, odwołując się do kategorii prawa, mówią o czymś innym: Bruksela rozumie prawo jako instrument bezpieczeństwa, przede wszystkim interesów ekonomicznych, stąd paniczny strach przed skargą nadzwyczajną. Warszawa mówi o prawie w kontekście sprawiedliwości, a więc w rozumieniu funkcjonowania ładu politycznego. Oba sposoby rozumienia prawa należą do różnych porządków, ale odnoszą się do tych samych europejskich wartości i tradycji. Ten spór można więc rozwiązać tylko wtedy, jeśli zgodzimy się, że praworządność należy mierzyć zarówno poziomem bezpieczeństwa, jak i sprawiedliwości. To wymagałoby mówienia ze sobą w UE o istocie dzielących nas konfliktów, a na razie trudno na to liczyć.

Autor jest profesorem Collegium Civitas