Bliskowschodni kocioł znów wciąga Amerykę

Joe Biden nie wierzył w plan pokojowy dla Bliskiego Wschodu. Wolał skupić się na odbudowie Ameryki, a w polityce zagranicznej: na Chinach, Iranie i klimacie. Kryzys w Izraelu storpedował tę koncepcję.

Publikacja: 13.05.2021 21:00

Chicago, propalestyński protest przed konsulatem Izraela

Chicago, propalestyński protest przed konsulatem Izraela

Foto: AFP

Amerykański przywódca czekał cztery tygodnie od inauguracji 20 stycznia, zanim zadzwonił do Beniamina Netanjahu: premier Izraela znalazł się dopiero na 12. miejscu na liście przywódców, którzy usłyszeli na łączach Bidena.

Tym razem zwłoka trwała jednak tylko trzy dni dni. Tyle minęło od wybuchu starć między Hamasem a armią izraelską, zanim prezydent zadzwonił do Netanjahu. W rozmowie w nocy ze środy na czwartek czasu warszawskiego Biden podkreślił prawo Izraela do obrony. Parę godzin wcześniej w rozmowie z Izraelczykiem sekretarz stanu USA Antony Blinken dodał do tego potępienie dla „organizacji terrorystycznej, jaką jest Hamas, za koncentrowanie się na zabijaniu cywilów". Wysłał też do Izraela Hady Amra, wysokiej rangi urzędnika Departamentu Stanu. Z kolei sekretarz obrony Lloyd Austin zapewnił o „żelaznym zobowiązaniu Ameryki do obrony Izraela".

Wszystko to spowodowało nawet oskarżenia Białego Domu przez lewicowe skrzydło Partii Demokratycznej o nadmierne sprzyjanie Izraelowi. A wpływowa republikańska członkini Izby Reprezentantów z Nowego Jorku Alexandria Ocasio-Cortez oskarżyła wręcz Bidena o solidaryzowanie się „z okupantem", mimo iż Blinken jako pierwszy przedstawiciel obecnej administracji zadzwonił w środę do prezydenta Autonomii Palestyńskiej Mahmuda Abbasa.

Za tą wzmożoną aktywnością dyplomatyczną Waszyngtonu kryje się jednak bezradność. Jak twierdzą amerykańskie media, wybuch przemocy w Izraelu zaskoczył Bidena. Prezydent do tej pory nie mianował ani ambasadora USA w Jerozolimie, ani wysokiej rangi przedstawiciela ds. Bliskiego Wschodu. Jego poprzednik Donald Trump już w drugim dniu po zaprzysiężeniu zapowiedział nowy plan pokojowy, Barack Obama mianował specjalnego wysłannika ds. porozumienia między Izraelczykami i Palestyńczykami, a Bill Clinton w pierwszym roku urzędowania zorganizował szczyt przywódców obu narodów, podobnie jak George W. Bush na późniejszym etapie prezydentury.

Biden, widząc brak gotowości obu stron do poważnych ustępstw, w porozumienie pokojowe jednak nie wierzył. Jego sceptycyzm umacniał też brak wiarygodnych partnerów: Netanjahu był przed wybuchem konfliktu u progu oddania władzy, Abbas, który od 15 lat nie poddał się demokratycznej weryfikacji, ma praktycznie zerowy wpływ na działania Hamasu.

Prezydent USA wolał więc „zarządzać kryzysem", zamiast próbować go rozwiązać, a skoncentrować się na tym, co jego zdaniem może przynieść efekty: przede wszystkim powstrzymaniu potęgi Chin oraz ambicji atomowych Iranu. Ponieważ w tej ostatniej sprawie Netanjahu sprzeciwia się planom USA powrotu do porozumienia z Teheranem, użyteczność kontaktów z Izraelem wydawała się Waszyngtonowi tym bardziej ograniczona.

Teraz jednak wszystko to jest nieaktualne. – Ameryka może odwrócić się plecami do Bliskiego Wschodu, ale Bliski Wschód do niej się nie odwróci – mówi „New York Timesowi" były ambasador USA w Izraelu Martin S. Indyk, wskazując, że jeśli Biden nadal będzie lekceważył konflikt, ten wymknie się spod kontroli.

O ile amerykańska administracja wzięła na siebie przekonanie Netanjahu do uspokojenia napięcia, o tyle arabscy sojusznicy USA (przede wszystkim Egipt i Katar) mają to samo zrobić w odniesieniu do Hamasu. W czwartek postępu jednak nie było widać. Sparaliżowane były też prace w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Ameryka czuje zaś, że działać trzeba szybko: Izrael ma przy granicy ze Strefą Gazy trzy brygady gotowe rozpocząć operację lądową. Narasta też ryzyko wojny domowej między Izraelczykami a izraelskimi Arabami.

Alternatywny plan pokojowy próbuje też forsować Turcja, która wezwała wszystkich muzułmanów do wsparcia Palestyńczyków. 12 maja przywódcy Recep Erdogan i Władimir Putin wezwali w rozmowie telefonicznej do powołania sił międzynarodowych dla ochrony ludności palestyńskiej. Obaj przywódcy stojący na czele brutalnych i autorytarnych reżimów poczuli się w obowiązku „obrony praw człowieka w obliczu izraelskiej agresji".

Amerykański przywódca czekał cztery tygodnie od inauguracji 20 stycznia, zanim zadzwonił do Beniamina Netanjahu: premier Izraela znalazł się dopiero na 12. miejscu na liście przywódców, którzy usłyszeli na łączach Bidena.

Tym razem zwłoka trwała jednak tylko trzy dni dni. Tyle minęło od wybuchu starć między Hamasem a armią izraelską, zanim prezydent zadzwonił do Netanjahu. W rozmowie w nocy ze środy na czwartek czasu warszawskiego Biden podkreślił prawo Izraela do obrony. Parę godzin wcześniej w rozmowie z Izraelczykiem sekretarz stanu USA Antony Blinken dodał do tego potępienie dla „organizacji terrorystycznej, jaką jest Hamas, za koncentrowanie się na zabijaniu cywilów". Wysłał też do Izraela Hady Amra, wysokiej rangi urzędnika Departamentu Stanu. Z kolei sekretarz obrony Lloyd Austin zapewnił o „żelaznym zobowiązaniu Ameryki do obrony Izraela".

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Kraj
Ćwiek-Świdecka: Nauczyciele pytają MEN, po co ta cała hucpa z prekonsultacjami?
Kraj
Sadurska straciła kolejną pracę. Przez dwie dekady była na urlopie
Kraj
Mariusz Kamiński przed komisją ds. afery wizowej. Ujawnia szczegóły operacji CBA
Kraj
Śląskie samorządy poważnie wzięły się do walki ze smogiem
Kraj
Afera GetBack. Co wiemy po sześciu latach śledztwa?