Kilka tygodni temu wiele osób rozbawiła akcja partii Razem, która we Wrocławiu zbierała podpisy pod apelem o 35-godzinny tydzień pracy. Przyznaję, pracownicy warszawskich korporacji mogli nawet ocierać łzy ze śmiechu. Nie znam wielu osób, które mają luksus pracy równo 40 godzin w tygodniu, chyba że nie pracują na pełen etat. Znam też coraz mniej osób zatrudnionych na umowę o pracę. Ale nie sama forma prawna, lecz nawał zajęć sprawia, że w dużych miastach sprawy związane z życiem codziennym zajmują większość czasu w trakcie tygodnia. Dojazdy i powroty, zawożenie i odbieranie dzieci, pies na spacer, kot do weterynarza, książki do biblioteki.

Na poważniejsze zakupy, gdy wchodzi w grę wydanie nie 100 złotych na żywność, ale kilku tysięcy na nowy sprzęt elektroniczny, zostają weekendy. Trzeba mieć wolną głowę, żeby podjąć dobrą decyzję, trzeba się wyspać, obejrzeć ofertę kilku producentów lodówek, wziąć do ręki pilota od nowego telewizora, przeczytać instrukcję pralki. To wszystko, żeby być konsumentem z XXI w., nie z czasów PRL, kiedy klienci brali to, co akurat rzucili do sklepów. Teraz ludzie rzucają się na towar, bo innego nie będą mieli czasu kupić. Albo nie rzucą się, tylko – jak widać w wynikach zakupów – po prostu odłożą je na święte nigdy. Efekt 500+ się skończył, ludzie, którzy dzięki temu mieli kupić sprzęt, już go kupili, w pośpiechu, zanim budżet zakręci kurek. Decyzja o kosztownych zakupach to sprawa rodzinnego budżetu, w dogadujących się rodzinach będzie podejmowana wspólnie. Najłatwiej wybrać się gdzieś wspólnie w weekend, ale tu okno możliwości zwęziło się o połowę, bo rząd zamyka nam sklepy w niedziele, ucząc nas, czym mamy się zajmować z własną rodziną. Ewidentnie nie podejmowaniem decyzji.