Władze samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej (DRL) twierdzą, że wojna na dużą skalę wybuchnie 14 września. Jeden z dowódców armii DRL Eduard Basurin rozpuszcza informacje, że ukraińskie siły zbrojne rozpoczną ofensywę od strony Mariupola. Tam według separatystów znajduje się obecnie 12 tys. ukraińskich żołnierzy. Przy użyciu czołgów, transporterów opancerzonych, artylerii i wojsk desantowych Kijów miałby uderzyć w kierunku kontrolowanego obecnie przez prorosyjskich separatystów Nowoazowska. Następnie ukraińskie jednostki przedostałyby się do leżącej zaledwie kilkadziesiąt kilometrów stamtąd granicy z Rosją. W Doniecku twierdzą, że operacja władz w Kijowie ma na celu okrążenie sił samozwańczych republik donieckiej i ługańskiej. Według separatystów niedawne morderstwo przywódcy DRL Aleksandra Zacharczenki było właśnie „częścią ofensywy Kijowa".
– Ujawniliśmy ten plan, ponieważ nie chcemy krwi, chcemy spokoju – mówił Basurin, cytowany przez wszystkie rosyjskie media rządowe.
W Kijowie twierdzą, że nie mają nic wspólnego z zabójstwem Zacharczenki, które już doprowadziło do eskalacji sytuacji na całej linii frontu.
– Jeżeli wojna wybuchnie na dużą skalę, to na pewno nie z winy Ukrainy. W Kijowie nikt nie podejmie takiej decyzji, ponieważ wiedzą, z czym to się wiąże. Zostalibyśmy oskarżeni o zerwanie porozumień mińskich i pojawiłoby się ryzyko zniesienia zachodnich sankcji wobec Rosji, które od tych porozumień są uzależnione – mówi „Rzeczpospolitej" Ołeksij Melnyk, ekspert z kijowskiego Centrum Razumkowa. – Ukraina wie, że wykonanie tych porozumień wiązałoby się z utratą suwerenności. Nie zamierza ich zrywać, ale wykonywać też się nie śpieszy. Rosja z kolei też nie wycofała swoich jednostek z Donbasu – dodaje.