"Rzeczpospolita" ma 100 lat
Przystaniesz i nagle ciemność blednie, rozjaśnia się. Wyłaniają się jakieś obrazy, ludzie. Zrazu niewyraźne kontury, mgliste. Nabierają wyrazistości. Miniony świat. Wszystko zmartwychwstaje z niczego. Oto ulica Wspólna. Nic tu przecież nie ma. Kierunek od Marszałkowskiej do Kruczej. Po jednej stronie potężne gmaszydło niby podróba antyku; kolumny, arkady. Monumentalna architektura z czasu socjalistycznej odbudowy stolicy. To Ministerstwo Rolnictwa. Po drugiej zaś stronie rząd nijakich, pudłowatych domów. Zimna, odpychająca ulica. Pozostały ledwie dwie przedwojenne kamienice, budownictwo z późnych lat trzydziestych, z loggiami. Parter jednej z nich zajmowała restauracja Mekong; lampiony i inne orientalne dekoracje. Teraz Azja opuściła parter. Lokal nazywa się Absynt, w stylu francuskim. Może podają calvados jak w „Łuku triumfalnym". Jednak ilekroć tu podchodzę, zawsze widzę Toruńską. Był to szynk podły, lecz tani. Cieszył się popularnością wśród ludzi trunkowych. Egzystował od początku PRL. Może to relikt z dwudziestolecia? Nie wiem, sprawy nie zbadałem do końca. W latach siedemdziesiątych Toruńska była czynna do późnych godzin nocnych, prawie całodobowa. Spływali tu bywalcy nocnych lokali na dopitkę, uliczne damy, rzezimieszki, różne nocne ptaki miasta. Pewnej nocy pojawił się Adam Bahdaj, kurier tatrzański, narciarz, popularny pisarz, autor głośnej wtedy warszawskiej powieści kryminalnej „Ruda modelka", którą wydał pod pseudonimem Dominik Damian. Gryzła go nostalgia za dawną atmosferą Zakopanego. Wspominał górali, artystów, narciarzy, przewodników. Pił ponuro i narzekał na pieskie czasy.
Na pewno kilka razy odwiedzałem Toruńską z Władysławem Minkiewiczem, kuzynem Janusza. Nie ma go już od kilkunastu lat. Charakterystyczna sylwetka minkiewiczowska: wysoki, zgarbiony, głowa wsunięta w ramiona, ciemne włosy, błyszczące od brylantyny, z nieskazitelnym przedziałkiem. Zawsze w garniturze, krawat stonowany. Przedwojenny szyk. Władek był dziennikarzem, pisywał w reglamentowanej prasie katolickiej. Podczas okupacji działał w stworzonej przez Romana Knolla strukturze, mającej być w przyszłości ministerium spraw zagranicznych, walczył w powstaniu jako żołnierz AK. Bardzo interesująco opowiadał o powojennej konspiracji w Milanówku, nazywanym przez Sowietów Małeńkij Łondon. Będąc blisko związany z generałem „Niedźwiadkiem" – Okulickim, szefem organizacji Nie, brał udział w przygotowaniu do rozmów z Sowietami, zakończonych powiezieniem przywódców podziemia niepodległościowego do Moskwy i procesem "szesnastki". Sam ukrywał się, potem szlakiem przerzutów opuścił Polskę i dwa lata przebywał w środowisku II Korpusu Andersa we Włoszech. Wrócił w 1947 roku do kraju po amnestii dla ludzi podziemia. Wkrótce aresztowany przez bezpiekę, odbył siedmioletnią wędrówkę więzienną od Koszykowej, Mokotowa do Rawicza i Wronek. Był kopalnią wiedzy o wojennej i powojennej historii Polski. Znał mnóstwo znaczących ludzi tamtych czasów. W więzieniu przyjaźnił się z Mieczysławem Pszonem, działaczem Stronnictwa Narodowego, delegatem rządu londyńskiego na województwo krakowskie, później jednym ze ścisłego kolegium redakcyjnego "Tygodnika Powszechnego". Znał ludzi z wileńskiej AK, między innymi brata Pawła Jasienicy, Wacława Beynara, Teofila Zygę, erudytę, znawcę twórczości Adama Mickiewicza, później zasłużonego edytora pism poety. Antoniego Hedę „Szarego", słynnego dowódcę partyzantki AK na Kielecczyźnie. Żołnierzy z „Zośki", „Parasola". Lekarza Brunona Fijałkowskiego, głośnego uzdrowiciela z Saskiej Kępy, który diagnozował choroby z badań oczu. Historyka sztuki Michała Wolickiego. Poetę Jerzego Brauna, ostatniego po Stefanie Korbońskim delegata Londynu na kraj, pułkownika Franciszka Niepokólczyckiego, szefa II Komendy WIN. Wszyscy oni latami przewijali się przez więzienne cele. Niektórych skazanych na śmierć w jego obecności wyprowadzono w ostatnią drogę.
Mimo ponurych doświadczeń, straconych lat, trudnego życia w ograniczonej wolności PRL Władek zachował niezrównaną pogodę ducha i tęgą głowę do mocnych trunków. Może to wspólna rodzinna cecha, przecież Janusz Minkiewicz był również w pierwszej lidze. W 1988 roku podziemna oficyna wydawnicza Nowa opublikowała wspomnienia Władysława Minkiewicza "Mokotów, Wronki, Rawicz". Część z nich przedtem drukował w "Zeszytach Historycznych" u Jerzego Giedroycia w Paryżu. Kilka razy odprowadzałem Władka pod kamienicę na Wilczej w pobliżu Mokotowskiej, gdzie mieszkał. Trudno nam było się rozstać.
Kiedyś, był to rok 1974, a może 1975, szliśmy ulicą Wspólną z Arturem Międzyrzeckim. Spotkaliśmy się w Twórczości na Wiejskiej i zawędrowaliśmy do Toruńskiej. Przywitał nas znajomy gwar, znaleźliśmy wolny stolik. Dużo mieliśmy sobie do powiedzenia. W 1972 roku byłem w Iowa-City jako uczestnik International Writing Program. W tym czasie Artur prowadził zajęcia z literatury francuskiej na tamtejszym uniwersytecie. Dom Artura i jego żony Julii Hartwig był dla mnie przytuliskiem i namiastką Polski za oceanem. Często do nich zachodziłem i nawet czytałem im (córka ich Daniela też uczestniczyła w zaimprowizowanym wieczorze autorskim) ostatecznie skończone w Ameryce opowiadanie "Pracusie".
Zamówiliśmy w Toruńskiej ćwiartkę i zaczęliśmy wspominać nasze amerykańskie czasy i osobliwych ludzi tam poznanych. Komunistyczną poetkę z Argentyny Luizę Futuransky, córkę zamożnego adwokata z Buenos Aires, która nieustannie złorzeczyła na imperializm amerykański, wielbiła Che Guevarę, Fidela Castro i jednocześnie odbierała comiesięczne czeki z biura programu sponsorowanego przez imperialistów. Arnosta Lustiga, prozaika i scenarzystę z Czechosłowacji, który po 1968 roku opuścił ojczyznę i tymczasowo zakotwiczył się w Iowa-City, licząc na Hollywood i wsparcie Milosza Formana. Poetę z Rumunii Marina Sorescu, małego człowieczka w czarnym kapeluszu; sekretnie pielgrzymował do Mircea Eliade, rumuńskiego mędrca, profesora na uniwersytecie w Chicago.