Trudno inaczej interpretować nagłe spuszczenie z tonu w dogorywających negocjacjach w sprawie tarczy antyrakietowej. Parafowanie umowy kładzie kres trwającym miesiącami obustronnym przepychankom, teatralnym gestom, sterowanym przeciekom do prasy.
Przykro było patrzeć, jak dwaj bliscy sojusznicy roztrwaniają dobrą wolę i budowaną przez lata sympatię na wzajemne oskarżenia i pełne jadu złośliwości. Wszystko trwało zdecydowanie za długo, także dlatego, że żadna ze stron nie chciała powiedzieć ostatecznego „nie”, by nie robić wrażenia, że to ona zerwała rozmowy. Efektem był dziwaczny impas.
Teraz nagle – rzutem na taśmę, naprawdę w ostatniej chwili, by zdążyć wpisać tarczę w plan zajęć pakującej się już administracji Busha – jest porozumienie!
Cierpliwie kibicowałem naszemu rządowi w twardych rozmowach z Amerykanami, ale teraz powiem szczerze – zgłupiałem. Nie wiem właściwie, dlaczego nagle możliwe stało się dziś to, co dotychczas nie było możliwe. Nie znam wszystkich szczegółów porozumienia, ale nie widać w nim wielomilionowego „wsparcia dla modernizacji polskiej armii”, od którego rząd uzależniał dotąd przyjęcie bazy. Jeśli nasze władze uznały, że tarcza będzie jednak dla nas dobra sama w sobie, to szkoda, że zajęło im to tak wiele czasu. Jeśli na zmianę tej oceny wpłynęła wojna w Gruzji – też jest to dziwne. Ta wojna mogła najwyżej uświadomić nam, że niebezpieczeństwo, o którym wszyscy myślimy, jest nieco bardziej realne, niż się wydawało. Ale w końcu chodzi o to samo niebezpieczeństwo, którym uzasadnialiśmy dotąd pilną potrzebę modernizacji sił obronnych. Co zrobiłby polski rząd, gdyby konflikt rosyjsko-gruziński nie wybuchł właśnie teraz? Nie poszedłby na ugodę z Waszyngtonem? Ale czy nie żałowałby swej decyzji, gdyby do tej wojny doszło za pół roku? Nie wiadomo, czy wtedy nowa administracja amerykańska – szczególnie jeśli na jej czele stanąłby Barack Obama – byłaby zainteresowana powrotem do rozmów.
Przykro było patrzeć, jak dwaj bliscy sojusznicy Polska i USA trwonią dobrą wolę i sympatię