Ci wyprawowicze, którym warsztat samochodowy nie jest przyjacielem, mogli w tym czasie odespać, odmyć się, odeprać, odczesać itd. Oraz zwiedzać miejscowe garkuchnie. Głównie chińskie. Malownicze, przyciągające zapachem, odpychające higieną. W tym samym zlewie wpierw rano myją się wszyscy pracownicy, potem myją i obierają produkty. Następnie gotują dla siebie obfite śniadanie i dopiero otwierają lokal dla gości. A goście myją ręce nad tym samym zlewem, nad którym wkrótce kelnerka będzie myć włosy. Jedzenie jednak wyśmienite – jak to w chińskiej kuchni, z niczego potrafią skomponować kilkanaście dań. Na wyżyny kulinarne kucharz wspina się jednak dopiero wtedy, kiedy wieczorową porą (nie czekając aż ostatni goście wyjdą) znów karmi pracowników. Mlaskają, cmokają i wydają inne pełne radości dźwięki. My się tej sztuki dopiero uczymy.
Wcześniej, zanim dojechaliśmy do Shigatse, w mijanej wiosce odwiedziliśmy klasztorek w trakcie odbudowy. Bieda z nędzą, ale gości przyjęli serdecznie. Nie tylko mnisi (ci zajęci byli modłami), ale również wiejscy społecznicy, którzy przy wtórze śpiewu wykonywali prace budowlane. Wzbudzany kurz (upał był akurat) w śpiewie ani w pracy im nie przeszkadzał.
Również na szosie, albo w trakcie krótkich postojów tubylcy traktują nas entuzjastycznie, bo okolica nie jest jeszcze „zepsuta" turystyką. Bywa ów entuzjazm kłopotliwy, gdyż chińskie alkohole nadają się raczej do politurowania mebli i prania chemicznego niż do picia. W samym Shigatse (odpoczywamy w hotelu) czujemy się bezpieczniej i sprawdzamy jakość chińskich win. Dobre wrażenie robi tylko ich cena, ale nie od razu Pekin zbudowano.
Szczegóły na www.rp.pl/Tybet2013 oraz na stronie www.discover4x4.com.