W podwórkach, w oficynach już gorzej. Ale przynajmniej podwórkowa bieda przypomina o tradycjach dawnych portowych, knajackich klimatów. Nie ma już odeskich Żydów, nie ma Beni Krzyka, nie ma koloni greckiej, ormiańskiej. Są za to tysiące studentów, sporo turystów (nie tylko z bywszego sojuza), miejscowa bohema kwitnie. Specyficzne poczucie humoru miasta wielu narodów, otwartość i uśmiech zachęcają do pogawędek w kawiarnianych ogródkach, które zajmują całe ciągi chodników Deribasiwskiej. Język ukraiński, a nawet rosyjski pląta się z angielskim, niemieckim, ormiańskim. Barów sushi jest więcej niż kuchni rosyjskiej, a włoskich bistro więcej niż kuchni ukraińskiej. Znaleźć można bez trudu knajpy wszystkich tradycji narodów Morza Czarnego, szisza nie jest niczym nadzwyczajnym, a uliczni grajkowie mają światowy repertuar. Ceny jak na ukraińskie zarobki kosmiczne, ale dla przybyszy choćby z Polski znośne.
Wieczorem i nocą jest jeszcze barwniej. Nie widać już okien przesłoniętych byle szmatką lub gazetą ani zagraconych balkonów. Girlandy lampionów zapraszają do knajp, wyszynków, eleganckich restauracji, nocnych klubów. Nie wiem, może zbyt długo włóczyliśmy się po azjatyckiej prowincji, ale uroda kobiet powala nawet malkontentów estetycznych. My malkontentami chyba nie jesteśmy...
Odessa jawi się nam Ibizą tej części świata. A podejrzewam, że nie tylko nam. Bawić się, tańczyć, podrywać przyjeżdżają tu nie tylko utracjusze lub szukające przygód „gęsi” (zresztą płci obojga i preferencji rozmaitych) z Kijowa lub Moskwy. Spotkaliśmy też niezły tłumek tropicieli letnich atrakcji z Warszawy, Dublina, Londynu, Bukaresztu, Sztokholmu, Stambułu, Tel Awiwu, Salonik, Baku. Atmosfera ciut „podkasana”, ale nie wulgarna. Policja wyrozumiała. Emeryt z pieskiem nie czuje się tu zagubiony, jak to czasem w Krakowie bywa.
Tak... Odessa swymi rozrywkowymi klimatami przebija Lwów, a z Krakowem lub Sopotem może śmiało rywalizować. Nie ogranicza się też tylko do oferty barowej, klubowej, nocnej. Umiejętnie przypominają gościom, że to miasto artystów, poetów, malarzy. Jest wystawowo i festiwalowo. Jest baaaaardzo przyjemnie.
Znaleźliśmy więc lokal, który karmi tradycyjnie, po ukraińsku. W „Ukraińskim Łasuchu” nasze spragnione lokalnej strawy brzuchy dopieszczone zostały barszczem w wersji „dużo, bohato”, wędzona i peklowana słoninka towarzyszyła poczęstunkowi samogonnemu, pierogi w kilku wersjach uśmiechały się z talerzy, a bliny z kawiorem były wyjątkowo smaczne. Warzywne sałatki, ryby wędzone... Ot, najlepsza „zakąskowa” kuchnia świata! Kolacja wyszła drożej niż czterogwiazdkowy hotel. Ale nie codziennie człek wraca do cywilizacji. No i nasz Piotr (chicagowski kibic Piasta Gliwice) przestał wreszcie pytać, czemu olaliśmy Jałtę i uparliśmy się na Odessę. Faktem jest, że zaglądamy tu zawsze wracając z włóczęg po Azji Środkowej.
Potiomkinowskie schody swymi 192 stopniami poddały się naszym stopom, Eisensteina ani Machulskiego nie spotkaliśmy. W hotelu Londyńskim (znów elegancki jak przed stuleciem) spotkaliśmy za to konwój hybrydowych pojazdów terenowych, które z Londynu pod Mt. Everest zdążają. Mogliśmy więc zadać szyku naszymi zakurzonymi, zdrożonymi pojazdami. A że kasztany już zaczęły spadać z drzew – nieomylny znak, że do domu czas – po kilkunastu godzinach sybaryckich odeskich spacerów i toastów, skierowaliśmy nasze auta na północ, w stronę Chocimia i Kamieńca Podolskiego...