Ostatnie sondaże na Węgrzech nie pozostawiają wątpliwości. Według Nézőpont Intézet na partię Viktora Orbána chce głosować 48 proc. respondentów, którzy deklarują udział w wyborach. Za jego plecami (22 proc.) jest jeszcze bardziej skrajna prawica – partia Jobbik, której na polskiej scenie najbliżej do Ruchu Narodowego. Podobną siłą dysponują socjaliści, ale są rozbici na dwa ugrupowania. Węgierska Partia Socjalistyczna, która w w 2010 r. oddała władzę Fideszowi Orbána, ma 9 proc., a Koalicja Demokratyczna, która powstała w wyniku rozłamu wśród socjalistów – 7 proc. Dalej z 6 proc. jest Polityka Może Być Inna, którą można porównać do polskich ruchów miejskich (walczy zarówno z korupcją, jak i o ochronę środowiska).
Węgierskie analogie w polskiej polityce nasiliły się wraz ze zmianą władzy. Hasło „Budapeszt w Warszawie" mobilizowało bowiem PiS po porażce w 2011 r. Obecny premier Węgier utracił władzę w 2002 r. i czekał dwie kadencje (do 2010 r.), by ją odzyskać. Zrobił to tak skutecznie, że dziś, mimo skandali w swoim otoczeniu i międzynarodowej krytyki, nie widać jego następcy. Rządzi drugą kadencję i ma spore szanse na trzecią.
Byłoby jednak dużym uproszczeniem stwierdzenie, że władzę w ostatnich wyborach objął polski Fidesz. Proste zrównanie PiS i partii Orbána ignoruje wiele analogii między rządzącymi na Węgrzech i PO. Szczególnie w drugiej kadencji rządów Donalda Tuska były one widoczne. Najbardziej jaskrawym przykładem była likwidacja II filaru systemu emerytalnego.
Fidesz, tak jak PO, należy do Europejskiej Partii Ludowej i to politycy Platformy bronili Orbána w Europie po jego wielu kontrowersyjnych posunięciach. Nie przeszkadzało to im na użytek wewnętrzny ostrzegać przed „orbánizacją", którą miałby zaprowadzić PiS.
Wyborcy czekają na obietnice