Statystyki mówią same za siebie. W lipcu zginęła rekordowa liczba 76 zagranicznych żołnierzy (w tym 45 Amerykanów), a od początku tego miesiąca odnotowano w szeregach 27 ofiar śmiertelnych.
Tylko w ostatnich trzech dniach w rozmaitych strzelaninach, pułapkach i eksplozjach zginęło trzech Amerykanów. Ofiarą rebeliantów padają także cywile, którym – pomimo usilnych starań – zagraniczni żołnierze nie są w stanie zapewnić bezpieczeństwa. Tylko wczoraj czterech Afgańczyków zginęło w zamachu bombowym w prowincji Kandahar, a trzech w strzelaninie w prowincji Takhar.
Duże straty ponoszą afgańskie wojska i siły bezpieczeństwa. W poniedziałek talibowie zaatakowali budynki rządowe w mieście Pul-i-Alam w pobliżu Kabulu. Na posterunek policji i biuro gubernatora posypały się pociski rakietowe. Napastnicy próbowali się wedrzeć do środka. Zginęło pięciu funkcjonariuszy i cywilów, a kilkadziesiąt osób zostało rannych. Takie ataki zdarzają się coraz częściej.
Amerykańscy żołnierze mówią otwarcie, że sytuacja w Afganistanie stała się już bardziej niebezpieczna niż w Iraku. Najgorzej jest na południu kraju, gdzie duże połacie terytorium znajdują się pod kontrolą talibów i rozmaitych sprzymierzonych z nimi plemiennych organizacji paramilitarnych. Coraz częściej do ataków dochodzi również w środkowej, a nawet – do tej pory względnie spokojnej – północnej części Afganistanu.
Żołnierze koalicji walczą z niebezpiecznym i trudnym przeciwnikiem. Talibowie doskonale czują się w realiach wojny podjazdowej. Dokonują niespodziewanych ataków, a następnie – wykorzystując znajomość kraju – „rozpływają się w powietrzu”. Również warunki terenowe Afganistanu, niedostępne górzyste tereny i bezdroża, sprzyjają partyzantom.