[i]Korespondencja z Johannesburga[/i]
Nasz szaman nazywa się Mpho. Nie było łatwo go znaleźć, choć w Soweto są ich setki i mocno ze sobą rywalizują. Mpho mówi, że wszyscy dokoła wiedzą, jak jest skuteczny, dlatego ciągle ma dużo pracy. Jest tym, kim jest, dzięki swojej babci, która przekazała mu wiedzę. Później pracował nad sobą sam, twierdzi, że przez sześć lat dzień w dzień siedział w wodzie. Woda daje szamanom mądrość. Gdy z czymś nie radzą sobie w domu, idą nad rzekę.
W RPA na szamanów mówi się sangoma. Łączą w sobie umiejętności uzdrowiciela i psychologa, leczą ludzi z bólu głowy i próbują zwalczać nowotwory, produkują talizmany – muti, które później pomagają także w spełnieniu marzeń i zdobyciu bogactwa. Ich nazwiska nie pojawiają się na listach oficjeli zgłoszonych do mistrzostw świata, ale powszechnie wiadomo, że swojego sangomę miała każda afrykańska reprezentacja. Nikt nie chwali się też głośno, że zanim oficjalnie stadion Soccer City otworzyła FIFA, poświecili go szamani. Trzystu najlepszych z całego Johannesburga złożyło na nim ofiarę z krowy, żeby mistrzostwa przebiegły bez żadnych zakłóceń.
Do Mpho zaprowadziła nas siostra Sisandy – pracowniczki linii lotniczych, która obiecała pomóc w znalezieniu sangomy, który zna się na futbolu. Siostra Sisandy nazywa się K., tylko K. bo dalej i tak nie zrozumiemy. Każe przyjechać po siebie do bogatszej części Soweto – Diepkloof.
Mpho siedzi w pokoju dwa na trzy metry, bez okien. Ma na sobie koszulkę reprezentacji Hiszpanii, dżinsy, przykryty jest chustą. Na szafce obok leży nowy model telefonu Nokia, który w trakcie wizyty dwa razy poinformuje o przyjściu esemesa. O tym, że Mpho jest sangomą, świadczą bransoletki, które denerwują księży, gdy Mpho idzie w niedzielę do kościoła. Szamani najczęściej są chrześcijanami, uznają się raczej za znachorów niż czarodziejów.