Mijający weekend był kolejnym, kiedy jego samoloty nie latały po Skandynawii, bo w pracy nie pojawiło się 70 pilotów. Ucierpiało przynajmniej 20 tys. pasażerów, bo wielogodzinne negocjacje załamały się, a strony nie doszły do porozumienia.
Łącznie w ciągu 6 dni akcji protestacyjnej — według wyliczeń zarządu — 100 tys. pasażerów, głównie w Skandynawii zostało na ziemi. Rządowy mediator zawiedziony nieskutecznością swoich wysiłków przyznał, że szansa na porozumienie w przyszłości jest bardzo nikła. Linia ratowała się maszynami zastępczymi. Na przykład lecący z Oslo do Paryża otrzymali SMSy z informacją, że polecą nie maszynami Norwegiana, ale Small Planet Airlines. Nie zmieniły się natomiast czas wylotu, numer rejsu i numery rezerwacji. Tym pasażerom, którzy zrezygnowali z podróży, Norwegian zwraca pieniądze za bilety.
Bjorn Kjos, nie ukrywa, że strajki powodują ogromne straty. — Nie możemy pozwolić na to, by trwały w nieskończoność, bo znamy przypadki, kiedy protesty pracownicze uziemiły linie lotnicze na zawsze — mówił. Oczywiście to nie znaczy, że Norwegian może wkrótce zbankrutować. — Nie grozi nam bankructwo ani dzisiaj, ani jutro, czy pojutrze, bo mamy zapas gotówki w wysokości 270 mln dolarów — uspokaja Kjos.
Tymczasem 650 pilotów Norwegiana chce podpisać z pracodawcą układ zbiorowy, zamiast dotychczas obowiązującej umowy z norweskim oddziałem linii — Norwegian Air Norway. Linia odrzuciła ich żądania i zaproponowała pilotom zatrudnienie ich przez agencje w Norwegii, Szwecji i Danii.
Linia, która dynamicznie się rozwijała, za ubiegły rok odnotowała stratę (po raz pierwszy od 8 lat) i teraz szuka oszczędności, także w zmianie umów z pilotami, głównie chce wymagać od nich większej elastyczności. Umowy mają być takie same dla Skandynawów, jak i dla pilotów zatrudnionych w Wielkiej Brytanii.