W filmie Matta Reevesa jest kolejny, tym razem nienazwany, za to piekielnie skuteczny. Pojawił się nagle, nie wiadomo skąd, Jest ogromny, dorównujący wzrostem najwyższym budowlom Manhattanu. Do końca nie wiadomo, dlaczego sieje śmierć i zniszczenie. Jego poczynania zarejestrował amatorską kamerą niewprawny operator-uczestnik pewnego przyjęcia.
Przyjaciele żegnali na nim kolegę, który awansował na wiceprezesa w japońskiej filii ich firmy. Ów operator rejestrował wszystko: pożegnalne mowy, męsko-damskie potyczki. Myliły mu się guziki, obraz zanikał, rejestrował fragmenty twarzy, raz spowalniał, innym razem przyspieszał. Ale gdy pojawił się potwór, kamery nie wyłączył. I właśnie ten sposób filmowania, chwilami niewyraźny, ale nadający całości cechy autentyczności wyróżnia „Projekt Monster” spośród innych tego typu fantazji.