Nowością jest typ bohaterki. Do tej pory zołzy w typie Chloe (Krysten Ritter), nadużywające alkoholu, sypiające z kim popadnie, wykorzystujące ludzi bez skrupułów, nie stawały się głównymi postaciami, a przynajmniej nie po ich stronie była sympatia widzów. W „Nie zadzieraj z zołzą..." teoretycznie na pierwszym planie mamy ufną prowincjuszkę June (Dreama Walker), która po przybyciu do Nowego Jorku straciła wymarzoną pracę, narzeczonego i złudzenia oraz wylądowała w mieszkaniu z szaloną, wredną i fascynującą Chloe. Teoretycznie, bo naiwna nudziara jest postacią schematyczną do bólu, natomiast zwariowana „party girl" bez zahamowań cieszy i śmieszy. I tak, lubimy ją znacznie bardziej niż tę grzeczną dziewczynkę.
Oprócz Krysten Ritter (niezapomniana Gia z „Veroniki Mars" czy narkotyczna narzeczona Jesse'ego Pinkmana z „Breaking Bad"), której wdzięk i nietypowa uroda w typie heroinowej Holly Golightly to co najmniej 50 procent urody serialu, oko cieszy także James Van Der Beek. Gwiazdor serialu „Jezioro marzeń" gra tu fikcyjną wersję samego siebie i zarazem najbliższego przyjaciela Chloe. Nie znosiłam granego przez Van Der Beeka w „Jeziorze..." Dawsona (jedyna akceptowalna postać z tego serialu to bohaterka stworzona przez Michelle Williams) i nie rozumiałam nigdy jego kultu, ale poczucie humoru, jakim aktor wykazuje się tutaj, ujmuje nawet moje nieczułe serduszko.
„Zołza" nie stanie się nigdy pierwszoligowym serialem (gdzie jej do „Dziewczyn"). Nawet jako sitcom nie dorasta do standardu wyznaczonego przez „Dwie spłukane dziewczyny", ale da się oglądać bez bólu, a nawet z pewną – chwilami perwersyjną – przyjemnością.