Ten ekscentryk skończy w tym roku 76 lat, ale wciąż jest pełen werwy i nie rezygnuje z kontrowersyjnych poglądów, z których znany był przez całe życie. Rudzielec o diabelskich oczach, za młodu czysty żywioł.
Zdiagnozowany wariat, ale perkusista dokonały – tak oceniają go znajomi z muzycznej branży.
Kolejni przypominają, że wyrzucano go z każdego kraju, w jakim się znalazł, ze ćpał na potęgę, a także, że ma w życiu tak nieprawdopodobne szczęście i uratuje się nawet z katastrofy lotniczej.
Urodził się w 1939 roku, kilka tygodni przed wybuchem wojny. Sam z sardonicznym uśmiechem wspomina, że od tamtej pory lubi wybuchy i gwałtowne, choć rytmiczne dźwięki. Jako nastolatek należał do gangu, kradł płyty, których z upodobaniem słuchał. Kiedy zerwał z kolegami z gangu, pocięli mu żyletką twarz i ręce. Stopniowo uczył się oddawać doznane razy. No i już wtedy bębnił w blat szkolnej ławki... Twierdzi, że wyczucie rytmu jest darem od Boga. Szybko zyskał opinię perkusisty jazzowego. I szybko też poznał od swoich mistrzów nie tylko tajniki muzycznego fachu, ale i dotyk heroiny.
Mówi, że uwalniała go od strachu przed graniem. Potem było wczesne małżeństwo, córka, która była początkowo niechcianym przypadkiem, a także 19-letnie wychodzenie z heroinowego uzależnienia. Dom był odskocznią od trasy, ale żonie powiedział, że jeśli kiedykolwiek każe mu wybierać między perkusją a sobą, wybierze perkusję. To zaledwie początek opowieści, wciągającej, ale i przepaścistej, jak życie Bakera...