Sprawę wioski zamieszkiwanej przez kilkuset mieszkańców rozpatrywały i Kongres Amerykański, i władze Unii Europejskiej. Nie przyniosło to spodziewanych rozstrzygnięć. Może dlatego, że problem nie jest nowy – Szelmenc od blisko stulecia przechodzi z rąk do rąk.
Jego mieszkańcy posługują się przede wszystkim językiem węgierskim, bo na samym początku swej historii wioska znalazła się pod panowaniem Austro-Węgier. Potem trafiła do Czechosłowacji, później kolejno na Węgry, do ZSRR i znów do Czechosłowacji. Teraz należy do Słowacji i Ukrainy. O losach Szelmenca, w którym mieszka kilkaset osób, decydowały wichry historii. Granica była przesuwana zbrojnie albo z ołówkiem w ręku. Wielu mieszkańców ma domy i pola w dwóch różnych państwach i być może nie robiłoby im to wielkiej różnicy, gdyby mogli swobodnie się przemieszczać. Ale tak nie jest. Do najbliższego przejścia granicznego jest... 50 kilometrów. A wioska podzielona jest na dwie części. Na środku znajduje się pięciometrowy pas nagiej ziemi, zasieki, stanowiska strażnicze. To przecież granica Unii Europejskiej.
– Wejście na przygraniczny pas ziemi jest zabronione – mówi w filmie jeden z miejscowych. – Granica wygląda jak otoczony drutem obóz pracy.Żeby spotkać krewnych i przyjaciół mieszkających po drugiej stronie, ludzie zbierają się o określonych porach przy głównej ulicy po obu stronach zasieków...
Ukraińscy mieszkańcy Szelmencu miewają się gorzej niż ich słowaccy sąsiedzi. 90 procent z nich nie ma pracy. Bibliotekarka wychowująca samotnie dwójkę dzieci, by się utrzymać, uprawia także niewielkie pole i pracuje na targu. Do prowadzonej przez nią biblioteki trafia rocznie zaledwie kilka nowych pozycji. Na pytanie o przyszłość odpowiada krótko: – Tutaj nie myśli się o przyszłości.
W sierpniu 2005 roku prezydent Ukrainy nakazał przecięcie drutów granicznych, nie pytając o zdanie sąsiadów zza miedzy ani władz unijnych w Brukseli.