Powie ktoś: wystarczy włączyć telewizor. Nie o takie poczucie mi chodzi. Nie da się przecież porównać atmosfery meczu na stadionie Barcelony z tym, co się czuje, gdy ogląda się go w telewizji. A co dopiero, jeśli rzecz dotyczy tak niezwykłej imprezy jak sylwestrowy koncert gwiazd. Przechodzę do projektu. Po pierwsze – trzeba się jakoś ubrać.

Najlepiej w gruby sweter i zimową kurtkę, do tego czapkę, szalik, rękawiczki. Otwieramy wszystkie okna w mieszkaniu, żeby łeb urywało, po czym stajemy przed szafą. Dlaczego właśnie tam? Bo tylko chowając telewizor na dno szafy, osiągniemy jakość dźwięku odpowiednią dla plenerowych koncertów. Szafa ma ten dodatkowy plus, że jeśli na sylwestra będziemy chcieli zobaczyć wszystkie gwiazdy, wystarczy huknąć w nią głową i efekt murowany.

Uwaga – w mieszkaniu nie powinno być za jasno, bo nie będzie widać petard. Wsadzamy je do doniczek, tak by chociaż niektóre wyleciały przez okno. Kto nie ryzykuje, ten się na rynku nie bawi. Samemu lepiej niczego nie odpalać i dlatego zapraszamy nielubianego sąsiada na symboliczną lampkę szampana, po czym poimy go alkoholem wysokoprocentowym. Tak przygotowanego prosimy o północy o odpalenie petard.

Dla podkręcenia atmosfery powinniśmy coś tam zaśpiewać. Śpiewniki w ręce i jedziemy. Petardy fruwają od ściany do ściany, sztuczne ognie kopcą się na żyrandolu, Doda nie Doda, Feel nie Feel, śpiewamy. Zabawa się kończy, gdy pierwszy z domowników podniesie rękę w górę, wołając „Chcę do domu!”.

Wracamy do rzeczywistości. Zapalenie gardła, krtani i tchawicy, zajęte górne drogi oddechowe, nieżyt nosa, ból głowy, odciski od stania, łamanie w krzyżu. Żyć, nie umierać. I pomyśleć, że są ludzie, którzy w sylwestra zamiast telewizora włączą dobrą płytę. Mięczaki. Nie wiedzą, co tracą.