Film „Księżniczka łabędzi: Skarb czarnoksiężnika” powstał w 1998 roku – trzy lata po premierze słynnego „Toy Story”, które w sobotni poranek przypomni Jedynka. Jednak należy do zupełnie innej epoki niż komputerowo animowana fabuła o przygodach zabawek. W „Księżniczce...” nie ma gry z popkulturową tradycją, mrugania okiem do dorosłego widza. Są za to: klasyczna kreska i odwieczny schemat, w którym dobra księżniczka wpada w sidła zła i musi liczyć na ratunek ze strony przystojnego księcia.
Księżniczka Odetta i królewicz Derek żyli długo i szczęśliwie w pięknym zamku nad Jeziorem Łabędzim, aż pewnego dnia pojawiła się czarnoksiężniczka Zelda. Przebiegła kobieta zamierza zdobyć księgę zaklęć, która jest przechowywana w jednej z zamkowych komnat. Zelda marzy o władzy nad światem, ale okazuje się, że ktoś wyrwał z księgi fragment, bez którego staje się bezużyteczna. Kiedy Zelda odkrywa, że zrobił to Derek, porywa jego ukochaną Odettę, by zmusić królewicza do oddania brakującej części.
U starszych widzów wychowanych na „Shreku” i „Toy Story” naiwność fabuły i anachroniczność rysunku może budzić politowanie. Najmłodszym ta staroświecka bajka powinna się spodobać. Ma w sobie coś z klimatu poczciwej dobranocki i czar dawnych disnejowskich produkcji, choć powstała w wytwórni Universal. Co prawda, nie oferuje „przygody życia” jak głosił przed laty slogan reklamowy z okazji premiery, ale warto „Księżniczkę...” pokazać dziecku, zanim obejrzy „Toy Story”. Niech samo zdecyduje, która tradycja bajkowa jest mu bliższa.