Ta pisarka fascynuje mnie od wielu lat. Sama mówi w swej „Autobiografii", że jej kryminały są sprzed czasu, gdy psychoanaliza wtargnęła do literatury. U niej psychologia jest ukryta w akcji, intrydze, bohaterach, zachowaniach i nie podlega odautorskiej interpretacji. Poza tym podnieca mnie w jej kryminałach przekraczanie moralności w zderzeniu z elegancją postaci. W „I nie było już nikogo" łamie wszelkie stereotypy. Każdy może być mordercą: sędzia, lekarz, policjant, nauczycielka, dziecko, nawet ofiara. Wszystkie możliwości są dopuszczone. Cierpkie to bardzo. Dotyka niedoskonałości ludzkiego prawa jako narzędzia możnych, reprezentującego ich interesy, przepuszczalnego, często w sposób zamierzony. Każdy z nas ma niewyrównane porachunki z prawem, ja też, a bywa, że w marzeniach naginam je do swoich zemst.
Przygotowała pani autorską adaptację książki mimo napisanej przez Christie wersji scenicznej. Dlaczego?
Jej adaptacja wydała mi się mniej ciekawa niż powieść – jest zbyt uproszczona, kończy się happy endem. Może sama Christie uważała, że tak należy pisać dla West Endu. Udało mi się uzyskać zgodę od spadkobierców jej praw na moją adaptację. Zmianą w stosunku do oryginału jest u mnie postać dziewczynki Uny, jedynej realnej osoby na wyspie, patrzącej na zdarzenia wielkimi oczami obcego (w moim spektaklu gra ją mała Ormianka) na dziesięć bladych twarzy. Takie odwrócenie. Patrzą na wszystko czarne oczy, zabijani są biali.
Ale akcja rozgrywa się nadal w Anglii w latach 30.?
Tak, wszystko zaczyna się dokładnie 8 sierpnia 1936 r. Jest gorąco, kiedy dziesięć eleganckich osób zjeżdża na wyspę Stickleheaven, miejsce – w wolnym tłumaczeniu – gdzie ziemia sklejona jest z niebem. Można na nią tylko wjechać, wrócić z niej się nie da.
Jak przenosi się taki materiał na scenę?