Gra pan na deskach Teatru Syrena od 15 lat. Ma pan ulubioną rolę?

Lubię występować w „Klubie Hipochondryków". Chociaż spektakl jest obecny w repertuarze od prawie dziesięciu sezonów, widzowie nadal kupują bilety i świetnie się bawią. To przedstawienie skojarzyło na scenie mnie, Zbyszka Zamachowskiego i Wojtka Malajkata. Pracowaliśmy razem wcześniej, ale dopiero jako trójka neurotyków osiągnęliśmy pełne sceniczne porozumienie ku uciesze publiczności. „Klub Hipochondryków" wszedł mi w krwiobieg, choć oczywiście do każdej roli przygotowuję się z tą samą pieczołowitością i zaangażowaniem – niezależnie od tego, czy jestem na scenie 10 minut czy 2 godziny. W czasach aktorstwa serialowego i filmowego każde pojawienie się na scenie teatralnej to dla mnie radość obcowania z widzami. Dlatego przyjąłem niedawno małą rolę w „Plotce", która stała się przysłowiową wisienką na torcie. Postać prezesa firmy potraktowałem jako tzw. spadochroniarza, czyli menedżera wysłanego do innego kraju przez swoją korporację. Jest ognistym Hiszpanem, ale słabo mówi po polsku, co tworzy komiczne sytuacje. Pracownicy muszą bardzo uważnie słuchać jego poleceń, aby potem nie dostać reprymendy.

Czy Teatr Syrena się zmienił, od kiedy rozpoczął pan tam pracę w 1997 r.?

Tak. Odchodzi stopniowo od składanek słowno-muzycznych na rzecz ambitnych komedii. I nie tylko. To jest teatr, którego wielką legendę trzeba uszanować, ale też umiejętnie nie dopuścić do tworzenia spektakli w jej cieniu. I to się udaje.

rozmawiał tg