Dawno nie oglądaliśmy takiego teatru jak w „Rewizorze". Na szczęście. Miał być spektakl o prowincji i prowincjonalności, którą ujawnia pojawiający się w miasteczku tajemniczy młodzieniec. Tymczasem ze sceny chwilami wiało straszną prowincją. Choć to komedia – powody do radości może mieć tylko pralnia, ponieważ Nikołaj Kolada, utytułowany rosyjski dramatopisarz i reżyser, postanowił wystawić sztukę Gogola z błotem w roli głównej.
Środek sceny otoczonej płotem oraz kiczowatymi obrazami i makatkami wypełnia koryto wypełnione błotnistą mazią. Mówi się o budowaniu zamków na piasku. Podobnie można powiedzieć o lepieniu spektaklu z błocka. Aktorzy mogą w nim brodzić. Błotem się obrzucać, oblepiać. Jedyny efekt to brudne kostiumy, brudne ciała, a metafora prowincji nachalna i nazbyt dosłowna. Tak jak typ aktorstwa, na jaki zdecydował się Kolada – quasi-farsowy, rzekomo burleskowy, w którym brakuje tylko kopania się po tyłkach, bo min i dowcipów, a raczej dowcipasów, jest aż nadto.
Problem polega również na tym, że w konwencję przerysowania postaci nie uwierzyli na premierze sami aktorzy grający prowincjonalnych dygnitarzy. Jakby się wstydzili tego, co mają proponować. Tylko Dorota Landowska poszła na całość i wtedy można powiedzieć, że w tym szaleństwie jest metoda. Gdyby tak wszyscy zaryzykowali – może by i coś z tego było.
Choć problemów z „Rewizorem" może być też więcej. Nie wystarczy, że aktorzy odnajdą się w tym spektaklu – muszą się też znaleźć chętni na taki teatr widzowie. Poza Landowską udało się jeszcze Modestowi Rucińskiemu i Łukaszowi Simlatowi w scenie, w której ich bohaterowie zwierzają się Chlestakowowi ze swoich nieszczęść. Współczujemy im tak, jak współczuje się ludziom nieszczęśliwym, niespełnionym, zapomnianym przez Boga. Zwłaszcza gdy w finale stają się kozłami ofiarnymi kompromitacji całej lokalnej pseudoelity.
Najsłabsze są sceny zbiorowe i „zabawne" choreograficzne fajerwerki, gdy efekt przerysowania ma eskalować – tymczasem zwielokrotnia się poczucie żenady. Chwilami tak bardzo, że czujemy się, jakbyśmy oglądali amatorów. A przecież Studio ma jeden z najlepszych zespołów w Polsce i słynie z gry zespołowej, w każdym razie w spektaklach dyrektor Agnieszki Glińskiej. Tym razem nawet zazwyczaj świetny Łukasz Lewandowski nie wywołuje kaskad śmiechu, tylko uśmiech zakłopotania. Kolada nie pomógł też młodemu Erykowi Kulmowi w roli tytułowej. Za szeroko grał. Jego Chlestakow ani przez chwilę się nie dziwił, że androny, jakie plecie, znajdują posłuch. W rezultacie popłynął za granice komedii w przepaść aktorskiej pychy. ?Z ram wybranej przez siebie konwencji wypadł też sam reżyser, grając romans Chlestakowa z żoną i córką Horodniczego jak film o seryjnym gwałcicielu.