Jednym z haseł zakończonego wczoraj w Pekinie XVII Zjazdu Komunistycznej Partii Chin była otwartość. – Zgodnie z wytycznymi sekretarza generalnego Hu Jintao musimy być bardziej otwarci – powiedział prasie jeden z ponad 2200 delegatów. Za czasów Mao o zjazdach – jeśli w ogóle się odbywały – informowano po ich zakończeniu. Tym razem informacje o rozpoczęciu zjazdu podano z rekordowym, parotygodniowym wyprzedzeniem. Wiadomości z obrad napływały szerokim strumieniem zarówno na specjalną stronę internetową, jak i do supernowoczesnego centrum prasowego. Zagranicznym dziennikarzom pozwolono na rozmowy z partyjnym przywództwem (choć nie tym najwyższym).

Na tym głasnost po pekińsku się kończy. Chińska partia jest mistrzem w korzystaniu z atrybutów nowoczesności – takich jak Internet – bez oddawania choćby skrawka kontroli nad medialnym przekazem. Jej szef Hu Jintao, który przez dziesięć lat pełnił rolę „następcy tronu”, a od pięciu rządzi krajem – pozostaje w gruncie rzeczy równie enigmatyczny co północnokoreański lider Kim Dzong Il. Mimo wielu wystąpień Hu w kraju i za granicą nie wiadomo, kim jest ani co myśli. Przynajmniej jasne jest, dlaczego został przywódcą Chin: namaścił go nieżyjący już patriarcha Deng Xiaoping. Ale czas patriarchów minął i następca Hu znajdzie się na szczycie dzięki siłom i układom, które pozostają niemal całkowicie niezrozumiałe dla obserwatora spoza KC.

Nowy Komitet Centralny, wyłoniony wczoraj na zakończenie zjazdu, zbierze się dziś, by mianować stały komitet politbiura – kilkuosobową wierchuszkę wierchuszek, która de facto rządzi Chinami. Już wiadomo, że nie znajdzie się w niej trzech najstarszych członków dotychczasowego komitetu (bo nie znaleźli się w nowym KC). To jedyna jasna zasada wyłaniania przywódców w Chinach: partia w swej zbiorowej mądrości doszła do wniosku, że jej przywódczy aparat osiąga szczyt swoich możliwości po sześćdziesiątce i wyczerpuje je po 70. urodzinach. Dlatego pokolenie ówczesnych 60-latków reprezentowane przez Hu Jintao objęło władzę na poprzednim zjeździe i odda ją na następnym, gdy dobije do siedemdziesiątki. Zgodnie z tą regułą dzisiejsze pięćdziesięciolatki, które zajmą miejsce odchodzącej trójki, automatycznie stają się murowanymi faworytami do najwyższych stanowisk za pięć lat.

Przeciętnego Chińczyka mało to wszystko obchodzi, bo po pierwsze wie, że nie ma na to żadnego wpływu, a po drugie jest pochłonięty walką o przetrwanie lub pomnażaniem swojej fortuny w dzikiej gospodarce rynkowej, jaka rozwinęła się w Chinach. Dla świata też miałoby to niewielkie znaczenie, gdyby chodziło o niewielki kraik gdzieś w odległej Azji. Ale Chiny mają supermocarstwowe ambicje. Wpływy Pekinu z roku na rok sięgają coraz dalej, jego armia gwałtownie się modernizuje, a dyplomaci mają coraz więcej do powiedzenia. Dlatego pytania o to, kim właściwie są członkowie nowego pokolenia przywódców, co naprawdę myślą i dlaczego zostali wybrani, powinny obchodzić resztę świata bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Na razie nic nie wskazuje na to, by Pekin zamierzał na nie odpowiedzieć.