Ukraińcy często kpią z siebie, że są narodem “spóźniających się Iwanów”. Prezydent Wiktor Juszczenko jest uosobieniem tej maksymy. Warszawiacy chyba jeszcze sobie przypominają, że przed kilku laty musieli czekać godzinę na przybycie ukraińskiego lidera do stolicy Polski na otwarcie Roku Ukrainy.
Nieprzypadkowo otrzymał ode mnie niegdyś, na łamach “Rzeczypospolitej”, przydomek “ukraiński Hamlet”.
Jego ustawiczne kunktatorstwo sprawiło, że łasy na stanowiska przywódca socjalistów Ołeksander Moroz opuścił obóz pomarańczowej rewolucji i przeszedł na przeciwległy brzeg do jej wrogów spod znaku Janukowycza. Wyborcy okrutnie się za to zemścili i zbojkotowali we wrześniowych wyborach partię Moroza. W ten sposób na lewicy pozostali jedynie politycznie kompletnie niedorozwinięci komuniści.
Ale i bez tego ukraińska demokracja cierpi na poważne dolegliwości, a główny polityczny lekarz republiki, Juszczenko, zamiast leczyć dziecięce choroby zasadniczo zdrowej koncepcji, komplikuje proces sanacji.
Prezydent, który świetnie zna się na sprawach walutowo-bankowych, ale jest nieobeznany w dziedzinie podstawowych praw parlamentarnych demokracji, najpierw gruntownie się skompromitował stanowiskiem, że należy utworzyć rząd pomarańczowych zwycięzców z domieszką opozycji, a później nieustannym krętactwem w kwestii powołania na premiera Julii Tymoszenko, triumfatorki wyborów. Juszczenko się jej boi.