W niedzielny poranek Giuliani stoi na mównicy synagogi w Boca Raton w jarmułce na głowie. – Jako prezydent pozostanę w ofensywie. Nie pozwolę na wycofanie wojsk z Iraku, nim nie osiągniemy zwycięstwa. Nie pozwolę, by Iran został atomowym mocarstwem – mówi.
Chwilę potem wsiada do autobusu, by ruszyć na spotkanie w klubie zrzeszającym Amerykanów włoskiego pochodzenia. Dzień wcześniej spotkał się z Kubańczykami w Miami. Słynny burmistrz Ameryki szuka wsparcia u kogo się da.
– Wierzymy w zwycięstwo, ale będzie ciężko – przyznają ludzie z jego sztabu. Pomagający mu w kampanii kongresman Peter King mamrocze coś pod nosem, gdy kobieta z napisem „Giuliani“ na koszulce pyta go o szanse zwycięstwa byłego burmistrza Nowego Jorku.
Giuliani od tygodni przemierza wzdłuż i wszerz Słoneczny Stan. Prowadził tu energiczną kampanię już wtedy, gdy inni kandydaci kostnieli z zimna wśród pól Iowa i ściskali tysiące dłoni w maleńkim New Hampshire. Jak wyjaśniał mi jeden z doradców Giulianiego, strategia ta była dostosowana do wyjątkowo intensywnego kalendarza prawyborów. Inni kandydaci mieli się wykrwawić w mniejszych stanach, by przygotować „przedpole“ na wielkie wejście Giulianiego na Florydzie – pierwszym dużym stanie w tej batalii.
Ale choć wśród jego rywali rzeczywiście brakuje wyraźnego lidera, pozycja Giulianiego, wielkiego nieobecnego dotychczasowych batalii, znacznie osłabła. Jego wyraźna przewaga nad resztą konkurentów w sondażach zamieniła się w ostatnich tygodniach w kilkunastoprocentową stratę do prowadzących Johna McCaina i Mitta Romneya.