– Nie poznasz miasta – mówili mi przed przyjazdem znajomi z Pekinu, w którym przyszło mi spędzić pięć lat jako korespondent „Rz”. I rzeczywiście: nie poznałem. Tak cichy i spokojny Pekin widziałem tylko raz: podczas epidemii tajemniczej choroby płuc SARS w 2003 roku. Nic dziwnego. Polityka „harmonijnego społeczeństwa” obecnego szefa partii i państwa Hu Jintao stawia dziś na równomierny rozwój społeczny w stabilnym, kontrolowanym środowisku. Oczywiście każdy rozumie to na swój sposób.

W slangu dziennikarzy pekińskich „zharmonizowany” znaczy dziś tyle, co „poddany obróbce cenzury”. – Ta część mojego artykułu została zharmonizowana – mawia się w redakcjach, by wyjaśnić nieobecność w ostatecznej wersji tekstu wcześniej zawartych w nim fragmentów. Harmonizacji mogą też podlegać inne aspekty życia społecznego – jak na przykład obecność w mieście milionów wiejskich imigrantów, tak zwanych waidiren. Wielu z nich pracowało też przy budowie obiektów olimpijskich. Są brudni, źle ubrani i nie zawsze zadowoleni z życia. Kazano im jechać do rodzinnych wsi i wrócić za dwa miesiące.

Inna grupa, której wyraźnie brakuje na ulicach, to zagraniczni turyści. Ich napływ ograniczono przy użyciu zaostrzonej polityki wizowej w ostatnich miesiącach. Ci, którym się udało dojechać i którzy nie zatrzymują się w niebotycznie drogich hotelach, lecz w prywatnych domach, muszą się zameldować w ciągu 48 godzin po przybyciu w lokalnym komisariacie. Przepis istniał od dawna, ale w zasadzie nigdy nie był egzekwowany.

Jeszcze w zeszłym tygodniu do tysięcy mieszkań dostarczono broszury przygotowane przez Stołeczny Komitet Rozwoju Cywilizacji Duchowej, w których władze pouczały mieszkańców Pekinu, jak się zachowywać wobec zagranicznych gości i jak nie należy się w ich obecności ubierać. Krytyce poddano np. stary zwyczaj chodzenia po ulicy w piżamie.

Szkoda, bo nic tak nie ubarwiało spaceru po mieście, jak widok zaspanej, rozczochranej młodej kobiety, która w piżamie w niebieskie misie i puchatych kapciach wychodziła do sklepu, by kupić coś na śniadanie.