Czesi – ból głowy eurolewicy

Rząd Mirka Topolanka ma własną wizję przewodnictwa UE i ani myśli ulegać owczemu pędowi europejskich interwencjonistów. Jego determinacja przeraża brukselskie elity bardziej niż dziwactwa Klausa – pisze publicysta Tomasz Wróblewski.

Aktualizacja: 22.12.2008 07:04 Publikacja: 22.12.2008 00:40

To prezydent Czech Vaclav Klaus pokłócił się ostatnio z eurokratami. Ale ich niepokój budzą także eu

To prezydent Czech Vaclav Klaus pokłócił się ostatnio z eurokratami. Ale ich niepokój budzą także euroherezje niechętnego Klausowi premiera Mirka Topolanka

Foto: Fotorzepa, Raf Rafał Guz

Zawsze możesz pod stołem nadepnąć kotu na ogon – to stare teksańskie powiedzenie czy raczej zrzędzenie na kogoś, kto zbyt nachalnie próbuje zmienić temat rozmowy albo odwrócić uwagę od sedna sprawy. Przypomniało mi się teraz, kiedy usłyszałem wyrzekania euroelit na prezydenta Czech Vaclava Klausa. Szef europejskiego parlamentu Hans-Gert Pöttering, prezydent Francji Nicolas Sarkozy i ich przyjaciel, eurodeputowany Zielonych, Daniel Cohn-Bendit nie mogli lepiej trafić. Mają swój ogon.

[srodtytul]Ulubiony obiekt kpin[/srodtytul]

Za dwa tygodnie Czechy przejmują przewodnictwo w Unii Europejskiej i powodów do zrzędzenia nie brakuje. Traktat lizboński, wspólna polityka antykryzysowa i relacje z Rosją – wszystko w rozsypce. Prezydent Sarkozy, wiecznie w popłochu integrowania wszystkiego i wszystkich w Europie, zgłosił nawet gotowość do dalszego przewodniczenia Unii. No bo Czesi, wiadomo… Nikt nie podchwycił tematu. Widać nawet w Brukseli są narodowe granice eurofanatyzmu.

Atmosfery wokół czeskiej prezydentury nie udało się jednak naprawić. Troska o to, czy Europa przetrwa najbliższych sześć miesięcy, przyprawia eurolewicową prasę o autentyczny ból głowy. A prezydent Klaus z charakterystyczną dla siebie antyunijną ostentacją zdaje się szybko wypierać prezydenta Lecha Kaczyńskiego w rankingu ulubionych obiektów kpin. Dla naszej dyplomacji to ulga, ale nie dla Czechów i dobrze przygotowanej przez nich agendy tej prezydentury.

Prezydenta Klausa trudno polubić. Zamieszanie, jakie wprowadza na czeskiej scenie politycznej, jego zaskakujące poparcie dla rosyjskiej interwencji w Gruzji i puste gesty z odrzucaniem unijnej flagi zrobiły wiele złego dla wizerunku Czech. Tak wiele, że niemal zapomniano o premierze Mirku Topolanku i jego rządzie, a to on, a nie prezydent, odpowiada za koordynowanie prac w czasie czeskiego przewodnictwa.

[srodtytul]Euroherezje czeskiego premiera[/srodtytul]

Rząd Topolanka sumiennie przygotował się do pełnienia tej roli samodzielnie. Co prawda Czechy nie są pierwszym postkomunistycznym państwem, które przewodniczy UE, ale rządy Słowenii były nieco pozorowane – zdominowane przez niemieckich i francuskich polityków kontrolujących agendę i cele, jakie stawiał sobie rząd w Lublanie. Czesi pod wieloma względami są prekursorami. Mają własną wizję i ani myślą ulegać owczemu pędowi interwencjonistów w Radzie Europy. I to ta determinacja rządu przeraża brukselskie elity bardziej niż dziwactwa Klausa.

Topolanek jasno zdefiniował priorytety. Pełna swoboda w podejmowaniu pracy na terenie Unii, swoboda wymiany handlowej, wymiany usług i kapitału. Jakby tego było mało, na niedawnym spotkaniu ministrów finansów UE Czesi rozjechali pomysł radosnego państwowego interwencjonizmu Francji, Włoch i Wielkiej Brytanii. Topienie kryzysu finansowego, samochodowego i budowlanego w pieniądzach podatników czeski minister porównał do gospodarki socjalistycznej. Komitet wie lepiej.

Na reakcje nie trzeba było długo czekać. Prezydent Sarkozy wystąpił z jedną ze swoich płomiennych mów. Ostrzegał, że Europa bez pomocy rządów może się stać przemysłowym wysypiskiem: „Nie możemy być jedynym kontynentem, który nie wspiera swojego budownictwa i przemysłu”.

Wicepremier Alexandr Vondra w wywiadzie dla Reutersa nie tylko nie wycofał się z porównań recept Sarkozy’ego do gospodarki centralnego planowania, ale dodatkowo ostrzegł przed pokusą dalszych interwencji. Czesi boją się wysypu regulacji, dalszego obostrzania rynku finansowego, funduszy inwestycyjnych i agencji ratingowych. – Musimy być bardzo ostrożni, żeby nie narzucić sobie więcej, niż potrzebujemy. Czegoś, czego w przyszłości przyjdzie nam żałować – powiedział Vondra.

„Nie jest dobrze” – napisał lewicowy dziennikarz brytyjski „Guardian” i przypomniał, że premier Topolanek w przeszłości wygłaszał już euroherezje. Atakował wspólną politykę rolną jako szkodliwą i niesprawiedliwą. A całą retorykę o pomocy głodującym państwom, którym jednocześnie utrudnia się eksport żywności do Europy, nazywał czystą hipokryzją.

Oczkiem w głowie Czechów jest natomiast wspólna polityka energetyczna. Budowanie alternatywy dla nieprzewidywalnych rosyjskich dostaw, nastrojów Kremla, których Czechy padły ofiarą we wrześniu. A stąd prosta droga do krytyki polityki UE względem Rosji. Topolanek w przeciwieństwie do Klausa uważa, że rozwadnianie ustaleń pokojowych o wycofaniu wojsk z Gruzji jest błędem i Moskwa musi czuć oddech Europy na karku. Chce instytucjonalnego zacieśnienia współpracy z Ukrainą. Bliżej mu do takich amerykańskich strategów jak Daniel Fried z Departamentu Stanu, który zabiega o mapę dochodzenia dawnych republik do NATO, niż do kanclerz Angeli Merkel i jej strategii ograniczonej widoczności poczynań Kremla.

[srodtytul]Trzy flagi Topolanka[/srodtytul]

Zabawne, że podczas głośnej wizyty eurodeputowanych w gabinecie Klausa tyle emocji wywołał brak flagi UE. Myślę, że większe zirytowanie lewicowych polityków budziły jednak flagi w gabinecie premiera Topolanka. Tam jest nie jedna, ale aż trzy. Obok czeskiej i unijnej na równorzędnym miejscu stoi flaga NATO. Topolanek wspiera integrację Unii, ale uważa, że wzmacniany powinien być też sojuszu z USA.

[wyimek]Eurolewicy trudno atakować prorynkowy, sprzeczny z socjalistycznym interwencjonizmem, program Topolanka. Nawet Sarkozy’emu idzie to topornie[/wyimek]

Jego partia obiecała poparcie dla ratyfikacji traktatu lizbońskiego w zamian za poparcie lewicy dla amerykańskiej tarczy antyrakietowej. Kompromis udało się zawrzeć. Pöttering na spotkaniu z Klausem 2 grudnia musiał już wiedzieć, że czeski parlament najprawdopodobniej w lutym ratyfikuje traktat. Ale nie o sam podpis chodziło. Prawdziwą irytację eurolewicy wywołują antyregulacyjne tyrady Topolanka. Liberalne pomysły czeskiej prezydencji, które nijak nie pasują do brukselskiego modelu, gdzie integracja Europy jest równoznaczna z regulowaniem jej od stóp do głów. Każdy nowy przepis to nowe unijne ciało, nowa komórka, a w niej krzesła i biurka dla nowych eurobiurokratów. To nowe przepisy i aneksy do przepisów w 27 wersjach językowych. Pakiet ratunkowy, dotacje dla przemysłu to jeszcze więcej przepisów i uzależnienia nie tylko narodowych rządów, ale i wielkich korporacji. Więcej eurofunduszy i więcej przestrzeni życiowej dla i tak już sporej eurospołeczności.

[srodtytul]Euroarystokracja[/srodtytul]

Dziś jest to ponad 170 tysięcy rodzin wolnych od podatków i wahań koniunktury, uzbrojonych w świadczenia socjalne, gwarancje podwyżek inflacyjnych, bonusy, specjalne szkoły dla dzieci, sesje wyjazdowe w ciepłe miejsca zimą i chłodne latem. Beztroski świat euroarystokracji, która dopracowała się swoich wybitnie wąskich specjalizacji. Matnia przepisów, które gwarantują im nieusuwalność. Im i – coraz częściej – ich potomkom.

W krajach członkowskich zmieniają się rządy, partie rządzące i eurodeputowani, a oni tkwią w tym samym miejscu. Rok po roku mocniej uzależniając od siebie przywódców mniejszych państw. Traktat lizboński ma w teorii usprawnić system podejmowania decyzji. W rzeczywistości ma usankcjonować obecny stan rzeczy i znacząco wzmocnić wpływy największych państw, zostawiając iluzoryczną władzę w rękach parlamentu europejskiego. Stała prezydentura zdominowana przez euromocarstwa nie będzie narażać eurobiurokracji na nieprzyjemne doznania, jakie mają teraz miejsce – na przykład w przypadku czeskiej prezydentury.

Problem tylko w tym, że traktat lizboński, jeżeli wejdzie w życie, to dopiero w 2010 roku. Do tego czasu system jest płynny i podlega naciskom, nie tylko narodowych rządów, ale też nowych oddolnych ruchów społecznych. Łatwo więc zrozumieć zdenerwowanie lewicowych eurodeputowanych kontaktami czeskich przywódców z Declanem Ganleyem, irlandzkim biznesmenem, który rok temu rozkołysał antylizbońskie nastroje w Irlandii, a teraz mówi o założeniu paneuropejskiej partii. Nowa partia ma łączyć miliony ludzi na całym kontynencie, którym zależy na silnej Europie, ale nie wierzą, że droga do tego prowadzi przez zwiększanie wpływów eurobiurokracji i znaczenia niemiecko-francuskich głosów.

Nawet jeżeli pomysł wydaje się dziś mgławicowy, to trudno wprost atakować oddolne próby zaktywizowania wyborców. Podobnie jak trudno zaatakować prorynkowy, sprzeczny z socjalistycznym interwencjonizmem program premiera Topolanka. Nawet Sarkozy’emu idzie to topornie. Ale zawsze można nadepnąć kotu na ogon. Wywołać wrzask, odwrócić uwagę, porównując Klausa do Stalina, jak zrobił to Cohn-Bendit, czy oskarżając go o komunistyczne myślenie.

[i]Autor jest publicystą, był m.in. redaktorem naczelnym tygodnika „Newsweek Polska” oraz wiceprezesem wydawnictwa Polskapresse[/i]

Zawsze możesz pod stołem nadepnąć kotu na ogon – to stare teksańskie powiedzenie czy raczej zrzędzenie na kogoś, kto zbyt nachalnie próbuje zmienić temat rozmowy albo odwrócić uwagę od sedna sprawy. Przypomniało mi się teraz, kiedy usłyszałem wyrzekania euroelit na prezydenta Czech Vaclava Klausa. Szef europejskiego parlamentu Hans-Gert Pöttering, prezydent Francji Nicolas Sarkozy i ich przyjaciel, eurodeputowany Zielonych, Daniel Cohn-Bendit nie mogli lepiej trafić. Mają swój ogon.

Pozostało 94% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1020
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1019
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1017
Świat
Donald Trump spotka się w Paryżu z Wołodymyrem Zełenskim?
Materiał Promocyjny
Jak budować współpracę między samorządem, biznesem i nauką?
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1016