– Wyborcy w Izraelu, tak jak wszędzie, kierują się emocjami. Nic dziwnego, że np. wielu wahało się, czy wesprzeć liberalną Kadimę czy skrajnie prawicowy Nasz Dom Izrael – mówi "Rz" Icchak Klein, analityk Israel Policy Centre w Jerozolimie.
Oddając głos, Izraelczycy kierowali się głównie tym, co poszczególne partie proponują w kwestii palestyńskiej. Liderzy obecnej centrolewicowej koalicji Cipi Liwni i Ehud Barak opowiadają się za utworzeniem państwa palestyńskiego. Według nich w obliczu szybkiego wzrostu arabskiej populacji jest to jedyny sposób na zachowanie żydowskiej tożsamości Izraela.
– Ludzie w Izraelu myślą o tym każdego dnia, to zagraża im bardziej niż Hamas czy Iran – mówił Uri Dromi, były rzecznik premiera – Jeżeli będzie zasada "jeden człowiek – jeden głos", Izrael straci w końcu swój żydowski charakter. Jeśli tej zasady nie będzie, staniemy się państwem apartheidu – tłumaczył.
Według Partii Pracy Baraka podstawą do negocjacji z Palestyńczykami mogłaby być tzw. inicjatywa saudyjska przewidująca wycofanie się Izraelczyków do granic z 1967 r. w zamian za nawiązanie stosunków z państwami arabskimi. To tzw. propozycja "ziemia za pokój".
Szef opozycyjnego prawicowego Likudu Benjamin Netanjahu (zwany Bibi) wskazywał jednak na niebezpieczeństwa wiążące się z powstaniem niepodległego państwa Palestyńczyków. – Jego armia i lotnictwo zagrażałyby Izraelowi – ostrzegał. Wskazywał też, że po stronie palestyńskiej i tak nie ma wiarygodnego partnera do negocjacji. Zdaniem lewicy Netanjahu chciałby utworzenia jedynie palestyńskich stref półautonomicznych, co nijak nie może zadowolić Palestyńczyków.