Po niedzielnych zajściach Urumczi, stolica prowincji Sinkiang (ang. Xinjiang), w której Ujgurzy stanowią 40 procent mieszkańców, wyglądała jak pole bitwy. W mieście nie działały telefony komórkowe, siadły łącza internetowe. Ulicami krążyły czołgi i wozy opancerzone. Na każdym rogu stali uzbrojeni żołnierze.
Chińska telewizja od rana pokazywała zakrwawione ciała, demonstrantów rzucających kamieniami w milicyjne samochody i kopiących ludzi leżących na ulicy. Płonące sklepy, auta, latarnie. Zmaltretowane twarze zabitych, które z trudem można było rozpoznać. Atakującymi mieli być Ujgurzy – wyznawcy islamu oskarżający chińskie władze o prześladowanie. Ofiarami – Chińczycy z grupy etnicznej Han.
[srodtytul] Strzelali do dzieci [/srodtytul]
Wszystko zaczęło się od sporu w fabryce zabawek w Shaoguan na południu Chin. W czerwcu ujgurscy pracownicy pokłócili się tam z Hanami. W wyniku starć zginęło dwóch Ujgurów. Na znak protestu w ostatnią niedzielę na ulice Urumczi wyszły tysiące ludzi. Ich protest miał być pokojowy.
Według świadków do krwawych zamieszek nigdy by nie doszło, gdyby do akcji nie wkroczyła milicja. Widać to zresztą na filmach nakręconych telefonami komórkowymi, które krążą po Internecie. Ulicami miasta spokojnie idą ludzie. Grupkami lub pojedynczo. Są bardzo rozproszeni. Niektórzy przechodzą po pasach na zielonym świetle. Inni idą tak, jakby szli na spacer, z rękami założonymi z tyłu. Nie niosą żadnych transparentów.