Tekst z archiwum tygodnika "Uważam Rze"
Lato 1944 r. Na jednym z węgierskich dworców stoi pociąg towarowy, który ma zaraz odjechać w stronę granicy ze Słowacją. Pociąg składa się z kilkudziesięciu wagonów bydlęcych. W środku, zamiast krów, znajdują się jednak ludzie. Mężczyźni, starcy, kobiety i dzieci. Niemiłosiernie stłoczeni, pozbawieni wody i pożywienia. To węgierscy Żydzi, którzy mają zostać deportowani do Auschwitz.
Ludzie ci nie mają już żadnej nadziei. Wiedzą, że jadą na śmierć, że po przybyciu do obozu trafią prosto do komór gazowych. Nagle w pobliżu pociągu pojawia się mężczyzna w garniturze i w kapeluszu. Wymachuje dyplomatycznym paszportem i przepycha się bezceremonialnie między zdumionymi SS-manami. Wskakuje na stalową drabinkę, wspina się na dach wagonu i zaczyna wkładać jakieś papiery w wyciągnięte przez zakratowane okienka ręce.
Jeden z węgierskich strażników – bojówkarz radykalnego ruchu strzałkokrzyżowców – krzyczy na mężczyznę, żeby natychmiast schodził na dół. Potem oddaje kilka strzałów ostrzegawczych nad jego głową. Mężczyzna jednak całkowicie go ignoruje i spokojnie rozdaje dokumenty Żydom. Dopiero gdy przekazuje ostatni, zeskakuje na rampę. Zdejmuje kapelusz i ociera pot z czoła.
– Nazywam się Raoul Wallenberg – oświadcza zaskoczonemu niemieckiemu dowódcy. – Jestem sekretarzem Ambasady Szwecji w Budapeszcie. W tym pociągu znajdują się obywatele mojego kraju, posiadający ważne paszporty. Żądam ich natychmiastowego zwolnienia.