– Ona musi zostać następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych – powiedział senator z Vermontu na wspólnej konferencji prasowej z Hillary Clinton w jednym z liceów w Portsmouth (New Hampshire). Ale zaraz dodał: – Wspólnie zaczęliśmy polityczną rewolucję aby przemienić Amerykę, i ta rewolucję musi trwać".
To nie są słowa rzucone na wiatr. 14 miesięcy temu, gdy Bernie Sanders zaczynał walkę o nominację Partii Demokratycznej, żaden poważny ekspert nie dawał mu szansy na zdobycie znaczącej części elektoratu. Ale do tej pory jedyny członek Kongresu, który sam siebie nazywa socjalistą (Amerykanie do tej pory utożsamiali to określenie z obraźliwym „marksistą", jeśli nie wręcz „komunistą"), zdobył poparcie 13 mln zwolenników Partii Demokratycznej! I tak naprawdę to nie ich zbyt mała liczba zdecydowała o tym, że Sanders nie stanie naprzeciw Donalda Trumpa w walce o Biały Dom w listopadzie. Senator otrzymał bowiem 1894 głosów delegatów, niewiele mniej niż była sekretarz stanu (2204). Rozstrzygające okazało się stanowisko aparatu partyjnego, czyli tzw. superdelegatów: 560 z nich poparło Clinton, 47 na Sandersa.
– To jedna z rzeczy, które pozostaną po Sandersie: uświadomił Amerykanom, jak mało demokratyczny jest tak naprawdę proces desygnowania kandydatów do prezydentury – mówi „Rz" Stephanie Kramer, ekspertka waszyngtońskiej fundacji Pew. – Równocześnie Amerykanie zdali sobie sprawę z roli wielkiego biznesu, Wall Street, w polityce. Kampania Sandersa była w całości finansowana z drobnych datków ludzi, ale Clinton – w znacznym stopniu przez banki, przedsiębiorców, fundusze inwestycyjne, które potem wystawią za to rachunek.
74-letni senator już od wielu tygodni wiedział, że nie ma szansy na uzyskanie nominacji. Nie rezygnował jednak z walki, aby coraz szerzej rozpowszechnić swoją „rewolucję". Dla Clinton to poważny problem. Na wiece Sandersa przychodzili przede wszystkim młodzi. I gdy już zrezygnował, okazało się, że 45 proc. Amerykanów w wieku 18–30 lat nie wie, na kogo głosować. Reszta w większym stopniu poparła Clinton (38 proc.) niż Trumpa (17 proc.).
Aby wygrać wybory, Clinton będzie więc musiała mianować na kandydata na wiceprezydenta któregoś z przedstawicieli lewego skrzydła Partii Demokratycznej, np. senatora z Massachusetts Elizabeth Warren czy może nawet samego Sandersa. Ale co ważniejsze, będzie musiała włączyć do swojego programu istotną część postulatów, o które od początku swojej kariery walczy Sanders.