Separatystyczne regiony na Kaukazie tylko czekały, aż Kosowo ogłosi niepodległość. Na krwawy rozwój wydarzeń nie trzeba było długo czekać. W Górskim Karabachu, który formalnie należy do Azerbejdżanu, ale jest kontrolowany przez ormiańskich separatystów, we wtorek zginęło 16 osób. To była regularna bitwa między Azerami i Ormianami. Największa od początku lat 90., gdy Górski Karabach postanowił oderwać się od Baku. Według analityków jeszcze nigdy od tamtej pory Azerbejdżan i Armenia nie były tak bliskie wznowienia regularnych działań wojennych.
Oba kraje natychmiast zaczęły się oskarżać o celowe wzniecanie napięcia. Azerski prezydent otwarcie zagroził, że Górski Karabach odbierze siłą. – Pokojowe rozwiązanie konfliktu nastąpi wówczas, gdy Ormianie poczują naszą siłę – oznajmił Ilham Alijew. Chwalił się, że budżet wojenny jego kraju przekracza miliard dolarów. – Kupujemy sprzęt wojskowy, samoloty, amunicję, żeby móc wyzwolić okupowane terytoria – wyliczał.
Alijew nie ukrywał nawet, iż podziałał na niego przykład Kosowa. Tłumaczył, że gdy kolejne państwa wbrew woli Belgradu uznawały Kosowo, prawo międzynarodowe zamieniło się w fikcję. Dlatego – jak oświadczył – trzeba użyć siły.
Siergiej Markiedonow, ekspert ds. Kaukazu w rosyjskim Instytucie Politycznej i Wojskowej Analizy, jest przekonany, że sprawa Kosowa zdestabilizowała region. – Ono stało się tylko zapłonem do wystrzelenia dział, których nikt przecież nie rozbroił. Nie rozumiem, dlaczego Zachodowi zależało na stworzeniu kosowskiego precedensu – rozkłada bezradnie ręce.
Od lat 90. Azerbejdżan i Armenia nigdy nie były tak bliskie wojny jak teraz