Jest środek nocy. Ulice Atlantic, niewielkiego miasteczka położonego pośród porosłych kukurydzą równin, świecą pustkami. Ani czas, ani pogoda nie sprzyjają ludzkiej aktywności. Ale oto w świst mroźnego wiatru wdziera się dźwięk nadjeżdżającego autokaru, z którego po chwili wysypuje się grupka ludzi. Jeden z nich to John Edwards, kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, który przybył tu, by spotkać się ze swymi zwolennikami w domu miejscowej działaczki partyjnej. – Jak pan się czuje? – pyta skulony z zimna dziennikarz. – Mam wiele energii i jestem dobrej myśli – odpowiada z uśmiechem Edwards, tak jakby cała scena miała miejsce w ciepły, słoneczny poranek. Po roku wyczerpującej kampanii, niezliczonych wieców i dziesiątkach telewizyjnych debat kandydaci stają wreszcie przed pierwszą weryfikacją ze strony wyborców. W nocy z czwartku na piątek polskiego czasu mieszkańcy Iowy zbiorą się na tak zwanych caucusach, czyli zgromadzeniach sąsiedzkich, by zadecydować, kogo popierają do nominacji prezydenckich w obu partiach. Demokraci wybierać będą swojego kandydata, a republikanie swego. Prawybory odbędą się w najbliższych miesiącach w kolejnych stanach, ale tradycyjnie wszystko zaczyna się właśnie tutaj.
I choć większość kandydatów zjechała już Iowę wzdłuż i wszerz, ściskając tysiące rąk, świadomość zbliżającego się rozstrzygnięcia tylko dodaje im sił. Chodzą od drzwi do drzwi, tak jak to robiła była Pierwsza Dama Hillary Clinton. Gdy akurat są święta i nie ma kogo zaczepić na ulicy, idą wśród błysku fleszów polować na kuropatwy, jak to w Boże Narodzenie uczynił republikanin Mike Huckabee. Wydają się niezniszczalni. Gdy tłumy reporterów cierpią lodowe katusze, oni przechadzają się w samych garniturach lub lekkich płaszczach, uśmiechnięci, wypoczęci, pewni siebie.
Demokrata John Edwards, były kandydat na wiceprezydenta w 2004 roku, bije jednak wszelkie rekordy wytrzymałości. Właśnie trwa jego 36-godzinny maraton przedwyborczy.
Council Bluffs przy granicy z Nebraską to miasto większe od Atlantic, zatem więcej jest tu zagorzałych zwolenników Edwardsa niż w Atlantic. Jego lokalny sztab wyborczy mieści się między warsztatami samochodowymi „Szalony Kapelusznik – Tłumiki” i „Centrum Pokolizyjne”. Brzydka okolica pełna architektonicznych pokurczów. – Zaraz odpadną mi uszy – narzeka Jane, 19-letnia studentka, naciągając na czapkę drugą czapkę pożyczoną od rycerskiego kolegi. Ciemności, mróz i wiatr nie odwiodły jej od przybycia w to nieciekawe miejsce. Chce zobaczyć na własne oczy człowieka, który ma szansę zostać prezydentem USA. - W innych, dużych stanach nie da się dotrzeć do wyborców osobiście, bo jest ich ich zbyt wielu, więc kampania ogranicza się do spotów telewizyjnych i wielkich wieców. Iowa ma niewielką ludność, tu większości ludzi można i trzeba dotrzeć osobiście – wyjaśniał mi niedawno David Yepsen, najbardziej znany komentator polityczny w całym stanie. Iowa ma więc być dla kandydatów sprawdzianem z bezpośredniego kontaktu z żywym wyborcą.
Edwards zdaje go świetnie. – To taki miły człowiek – mówi Jane, choć kandydat zdołał tylko uśmiechnąć się do niej przechodząc obok. Jego program zaczął się w południe. O w pół do trzeciej w nocy „nawiedza” w towarzystwie kilkudziesięciu dziennikarzy dom niejakiej Jan Knock, która przewodzi ochotniczej organizacji zwolenników Edwardsa w hrabstwie Union, by spotkać się z „rdzeniem swych wyborców”.