Prawybory w Iowa: Batalia w mrozie i ciemności

Pośród czarnej nocy smaganej lodowatym wiatrem toczy się w stanie Iowa zaciekła wyborcza walka. Liczy się każdy głos, każdy człowiek. To tu stawia się pierwszy krok na drodze do prezydentury

Aktualizacja: 03.01.2008 19:22 Publikacja: 02.01.2008 17:09

Prawybory w Iowa: Batalia w mrozie i ciemności

Foto: AP

Jest środek nocy. Ulice Atlantic, niewielkiego miasteczka położonego pośród porosłych kukurydzą równin, świecą pustkami. Ani czas, ani pogoda nie sprzyjają ludzkiej aktywności. Ale oto w świst mroźnego wiatru wdziera się dźwięk nadjeżdżającego autokaru, z którego po chwili wysypuje się grupka ludzi. Jeden z nich to John Edwards, kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, który przybył tu, by spotkać się ze swymi zwolennikami w domu miejscowej działaczki partyjnej. – Jak pan się czuje? – pyta skulony z zimna dziennikarz. – Mam wiele energii i jestem dobrej myśli – odpowiada z uśmiechem Edwards, tak jakby cała scena miała miejsce w ciepły, słoneczny poranek. Po roku wyczerpującej kampanii, niezliczonych wieców i dziesiątkach telewizyjnych debat kandydaci stają wreszcie przed pierwszą weryfikacją ze strony wyborców. W nocy z czwartku na piątek polskiego czasu mieszkańcy Iowy zbiorą się na tak zwanych caucusach, czyli zgromadzeniach sąsiedzkich, by zadecydować, kogo popierają do nominacji prezydenckich w obu partiach. Demokraci wybierać będą swojego kandydata, a republikanie swego. Prawybory odbędą się w najbliższych miesiącach w kolejnych stanach, ale tradycyjnie wszystko zaczyna się właśnie tutaj.

I choć większość kandydatów zjechała już Iowę wzdłuż i wszerz, ściskając tysiące rąk, świadomość zbliżającego się rozstrzygnięcia tylko dodaje im sił. Chodzą od drzwi do drzwi, tak jak to robiła była Pierwsza Dama Hillary Clinton. Gdy akurat są święta i nie ma kogo zaczepić na ulicy, idą wśród błysku fleszów polować na kuropatwy, jak to w Boże Narodzenie uczynił republikanin Mike Huckabee. Wydają się niezniszczalni. Gdy tłumy reporterów cierpią lodowe katusze, oni przechadzają się w samych garniturach lub lekkich płaszczach, uśmiechnięci, wypoczęci, pewni siebie.

Demokrata John Edwards, były kandydat na wiceprezydenta w 2004 roku, bije jednak wszelkie rekordy wytrzymałości. Właśnie trwa jego 36-godzinny maraton przedwyborczy.

Council Bluffs przy granicy z Nebraską to miasto większe od Atlantic, zatem więcej jest tu zagorzałych zwolenników Edwardsa niż w Atlantic. Jego lokalny sztab wyborczy mieści się między warsztatami samochodowymi „Szalony Kapelusznik – Tłumiki” i „Centrum Pokolizyjne”. Brzydka okolica pełna architektonicznych pokurczów. – Zaraz odpadną mi uszy – narzeka Jane, 19-letnia studentka, naciągając na czapkę drugą czapkę pożyczoną od rycerskiego kolegi. Ciemności, mróz i wiatr nie odwiodły jej od przybycia w to nieciekawe miejsce. Chce zobaczyć na własne oczy człowieka, który ma szansę zostać prezydentem USA. - W innych, dużych stanach nie da się dotrzeć do wyborców osobiście, bo jest ich ich zbyt wielu, więc kampania ogranicza się do spotów telewizyjnych i wielkich wieców. Iowa ma niewielką ludność, tu większości ludzi można i trzeba dotrzeć osobiście – wyjaśniał mi niedawno David Yepsen, najbardziej znany komentator polityczny w całym stanie. Iowa ma więc być dla kandydatów sprawdzianem z bezpośredniego kontaktu z żywym wyborcą.

Edwards zdaje go świetnie. – To taki miły człowiek – mówi Jane, choć kandydat zdołał tylko uśmiechnąć się do niej przechodząc obok. Jego program zaczął się w południe. O w pół do trzeciej w nocy „nawiedza” w towarzystwie kilkudziesięciu dziennikarzy dom niejakiej Jan Knock, która przewodzi ochotniczej organizacji zwolenników Edwardsa w hrabstwie Union, by spotkać się z „rdzeniem swych wyborców”.

Na niebie nie widać jeszcze śladów świtu, gdy przed w pół do szóstej rano Edwards zasiada do wspólnego śniadania ze zwolennikami i wyborcami w naleśnikarni w Centerville.

Prosto od wyborczego naleśnika udaje się do miejscowości Ottumwa, gdzie spotyka się z ochotnikami do ostatniej chwili walczącymi o poparcie dla niego, a już o 8:30 jest w Fairfield, gdzie w kawiarni przy Drugiej Ulicy znajduje w sobie jeszcze tak wiele siły, by prowadzić dyskusję z niezdecydowanymi wyborcami. Ale to wcale nie koniec. Od momentu wyjścia z kawiarni aż do 19:30 ma program pełen spotkań, wystąpień, dyskusji i uścisków – w sumie aż sześć przystanków w kolejnych miejscowościach.

Gdy skończy ostatnie spotkanie z niezdecydowanymi będzie miał za sobą setki kilometrów. Ale to wciąż nie koniec – 36-godzinny maraton kończy późnym wieczorem wspólny występ z Johnem Cougarem Mellencampem.

Robert Brow, który na co dzień jest urzędnikiem bankowym, a w wolnych chwilach ochotnikiem kampanii Edwardsa, szczerze podziwia byłego senatora z Karoliny Północnej. – To fantastyczny facet, bez wahania poświęciłem mu parę miesięcy ciężkiej pracy – mówi. Od jesieni, jak setki podobnych mu ochotników w całym stanie, Robert chodził od domu do domu badając nastroje w sąsiedztwie. Po każdej rozmowie stawiał przy nazwisku numer. „1” to murowany wyborca Edwardsa, który podpisał deklarację poparcia dla niego, „2” – zdeklarowany, który nie podpisał, „3L” – niepewny, który się przychyla ku Edwardsowi, a „3” to niepewny normalny. Jest też „4”, czyli ci, którzy zamierzają opowiedzieć się za kimś innym. Właśnie – opowiedzieć się, bo demokratyczne caucusy w Iowa to wyjątkowy spektakl wyborczy. Tu nie oddaje się głosów, lecz podczas wieczornego zebrania głosuje się nogami – stając w grupie zwolenników danego kandydata. Jeśli któryś kandydat ma ich za mało, by przekroczyć „próg wyborczy”, jego zwolennicy mogą przejść do innej grupy.

Dlatego to właśnie „trójki” i „czwórki”, czyli ludzie, którzy wcale nie zamierzają głosować na Edwardsa w pierwszym rzędzie, lecz mogą wybrać go w drugim podejściu, mają odegrać kluczową rolę.

- Dlatego tak ważne jest, bym dobrze znał każdego głosującego. Gdy przyjdzie co do czego, o zwycięstwie Edwardsa może zadecydować to, że ktoś zdążył mnie polubić i mi zaufać – wyjaśnia Brow. Ale nawet on nie ma tyle wytrwałości i zapału, by dłużej stać na tym przeraźliwym zimnie. – Przywitałem go i idę spać – rzuca na odchodnym, gdy Edwards niknie wewnątrz baraku wypełnionego po brzegi przez tłumek zwolenników. Ale John Edwards ma przed sobą jeszcze długą drogę.

Jest środek nocy. Ulice Atlantic, niewielkiego miasteczka położonego pośród porosłych kukurydzą równin, świecą pustkami. Ani czas, ani pogoda nie sprzyjają ludzkiej aktywności. Ale oto w świst mroźnego wiatru wdziera się dźwięk nadjeżdżającego autokaru, z którego po chwili wysypuje się grupka ludzi. Jeden z nich to John Edwards, kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych, który przybył tu, by spotkać się ze swymi zwolennikami w domu miejscowej działaczki partyjnej. – Jak pan się czuje? – pyta skulony z zimna dziennikarz. – Mam wiele energii i jestem dobrej myśli – odpowiada z uśmiechem Edwards, tak jakby cała scena miała miejsce w ciepły, słoneczny poranek. Po roku wyczerpującej kampanii, niezliczonych wieców i dziesiątkach telewizyjnych debat kandydaci stają wreszcie przed pierwszą weryfikacją ze strony wyborców. W nocy z czwartku na piątek polskiego czasu mieszkańcy Iowy zbiorą się na tak zwanych caucusach, czyli zgromadzeniach sąsiedzkich, by zadecydować, kogo popierają do nominacji prezydenckich w obu partiach. Demokraci wybierać będą swojego kandydata, a republikanie swego. Prawybory odbędą się w najbliższych miesiącach w kolejnych stanach, ale tradycyjnie wszystko zaczyna się właśnie tutaj.

Pozostało 81% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1026
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1024
Świat
Szwajcaria odnowi schrony nuklearne. Już teraz kraj jest wzorem dla innych
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1023
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1022