Droga numer 41 to wąski pas ziemi przecinający na pół niekończące się morze wyrastającej z wody trawy. To tu, pośród mokradeł Everglades, można w małym domku przy szosie spotkać 88-letniego Bawoła Tygrysa, właściciela paru łodzi motorowych, na których można zwiedzać to niezwykłe miejsce. – Pamiętam jeszcze czasy z młodości, gdy tej drogi nie było. Świat był wtedy prosty, reguły jasne. Do życia wystarczało ci to, co przekazali ci w dzieciństwie i młodości ojciec i matka. Każdy znał swoje miejsce. Dziś nic nie jest proste i nikt nie wie, gdzie jego miejsce – mówi Bawół Tygrys i milknie, patrząc w dal.
Bawół Tygrys to były wódz plemienia Mikosuki. Wielu białych myli ich często z mieszkającymi tu liczniejszymi Seminolami. Oba plemiona są spokrewnione i choć Mikosuki zawsze podkreślają swą odrębność, ich historia wygląda podobnie: od XVIII w. przodkowie jednych i drugich musieli uciekać przed białymi. Najpierw z terenów dzisiejszej Georgii i Alabamy na północną Florydę, a potem tu – na rozlewiska Everglades. Gdy w połowie XIX w. rząd USA postanowił wysiedlić wszystkich Indian na zachód, Seminole i Mikosuki byli jedynymi, którym udało się zbrojnie przeciwstawić białym. – Biali nigdy nas nie podbili – mówi Bawół Tygrys.
Do połowy XX w. Indianie prowadzili w swych niedostępnych dla białego człowieka siedzibach w miarę spokojne życie. Dopiero z czasem zorientowali się, że biali coraz ciaśniejszą pętlą otaczają ich ze wszystkich stron.
– Od wczesnej młodości miałem do czynienia z białymi z Miami, jeździłem na targ, nauczyłem się ich języka. Ożeniłem się nawet z jedną Amerykanką... – opowiada Bawół Tygrys. W latach 50. starszyzna plemienia uznała, że rozwój rolnictwa i urbanizacji wokół Everglades zaczynają poważnie zagrażać dalszemu istnieniu Mikosuki. Bawół Tygrys został wybrany na wodza, gdyż znał język i obyczaje białych. Miał wynegocjować z nimi, by trzymali się z daleka. Przez kolejne lata negocjował więc z gubernatorem Florydy, jeździł z delegacjami do Waszyngtonu, występował przed Kongresem. W 1959 r. pojechał nawet na Kubę, by spotkaniem z Fidelem Castro zawstydzić amerykańskich przywódców.
– To było krótkie spotkanie. Zresztą było tam dwóch, może nawet trzech Fidelów. Wyglądali podobnie, wszyscy coś mówili. Myślę, że mieli tam dla niepoznaki jego sobowtóry – wspomina.