Kancelarie Prezydenta i Premiera otrzymały ostatnio wiele listów. Piszą Polacy, obywatele Belgii, Grecji, również sami Niemcy. Wszyscy skarżą się na niemiecki urząd ds. młodzieży, który po rozwodzie mieszanego małżeństwa nakazuje, by dziecko zostało przy rodzicu Niemcu, a podczas spotkań rozmawiało z nim wyłącznie po niemiecku.
– Jugendamt podejmuje polityczne decyzje. Polskie władze powinny działać, bo naciski dyplomatyczne mogą wiele pomóc. Tak było w przypadku USA. Tam podobny problem był dyskutowany na szczeblu prezydenta i MSZ – mówi „Rz” Rudolf von Bracken, niemiecki prawnik, który reprezentuje około dziesięciu Polaków.
Listy przywiózł do Warszawy Wojciech Leszek Pomorski, 38-letni Polak z Hamburga, założyciel Polskiego Stowarzyszenia Rodzice przeciw Dyskryminacji Dzieci w Niemczech t.z., który wypowiedział Jugendamtowi wojnę. – Dawid wygrał z Goliatem, my też wygramy – mówi.
Jeszcze sześć lat temu był szczęśliwym ojcem trzyletniej Iwony Polonii i sześcioletniej Justyny. Dziewczynki miały niemiecką mamę, ale w domu rozmawiały po polsku. – Śpiewały polskie piosenki, modliły się po polsku, uwielbiały oglądać polskie bajki. Żona też nauczyła się polskiego – mówi. Jego dramat zaczął się 9 lipca 2003 roku, gdy żona wyprowadziła się z dziećmi. Ukrywała się w Niemczech, teraz jest w Austrii. W tym czasie Jugendamt nie zgodził się, by podczas spotkania z córkami ojciec rozmawiał z nimi po polsku. „Jeżeli Pomorskiemu pozwolimy rozmawiać po polsku z córkami, to wszystkie narodowości w Niemczech będą chciały mówić w swoich językach” – przeczytał po latach w wewnętrznej korespondencji urzędu. Dziewczynki zobaczył dopiero po dwóch latach. Nie mówiły już po polsku.
– Justynka zapamiętała tylko słowo „tatuś”. Zostały całkowicie zgermanizowane – mówi. Od porwania dzieci widział się z nimi tylko pięć razy. Ostatni raz dwa lata temu. Spotkanie trwało godzinę i piętnaście minut. Teraz czeka na kolejny proces przed sądem w Austrii. Tam również ma zakaz rozmawiania z dziećmi po polsku.