Yves Leterme, flamandzki chadek, rządzi Belgią zaledwie od półtora roku i to z przerwami. W tym czasie podał się do dymisji dwa razy, gdy próbował tworzyć rząd, i kolejne dwa, gdy stał już na czele obecnego gabinetu. Piątkowa decyzja o rezygnacji, jak wszystkie poprzednie, została zaniesiona osobiście przez Leterme do króla Alberta II. Monarcha może od razu dymisję przyjąć, odrzucić lub dać politykom czas na dalszą refleksję. Gdy zamykaliśmy to wydanie gazety, trwały konsultacje króla z szefami największych belgijskich partii.  

Jeśli dymisja zostanie przyjęta, to Leterme stanie się pierwszą polityczną ofiarą kryzysu gospodarczego w Europie. Jeszcze we wrześniu wydawało się, że z sukcesem ratował wielki belgijski bank Fortis przed bankructwem, współorganizując jego nacjonalizację, a następnie znajdując inwestora – francuski bank BNP Paribas. Jednak od kilku dni coraz głośniej było o tym, że Leterme złamał świętą demokratyczną zasadę rozdziału władzy wykonawczej od sądowniczej i próbował wpływać na sędziów, którzy mieli zdecydować o przyszłości Fortisu. Chciał ich zgody na sprzedaż banku, ze szkodą dla drobnych akcjonariuszy. Ostatecznie Sąd Kasacyjny odmówił, a przy okazji jego prezes oskarżył rząd o niedopuszczalną polityczną ingerencję.

Leterme nie przyznaje się do winy. Mówi, że były kontakty, ale nie było ingerencji. Jednak już wcześniej ze stanowiska zrezygnował minister sprawiedliwości Jo Vandeurzem.

Leterme stoi na czele koalicji tradycyjnie w Belgii złożonej z partii francusko- i niderlandzkojęzycznych. Do tej pory był głównie krytykowany przez polityków i media z drugiej strony barykady językowej za swoje dążenie do zwiększenia niezależności regionów Belgii.

Francuskojęzyczna Walonia, biedniejsza od niderlandzkojęzycznej Flandrii, uważała, że to pierwszy krok na drodze do podziału państwa. Tym razem jednak przy okazji afery Fortisu, jego dymisji żądają również we Flandrii.